Japonia to także, a może przede wszystkim, ludzie. Każde spotkanie z nimi jest jak zejście o jeden poziom niżej do jej tętniącego serca, do jej korzeni, które choć ukryte przed wzrokiem, nadają kształt, widocznej części jej bytu. Kôsai Hori-san, jeden z najwybitniejszych artystów japońskiej awangardy, wita mnie w progu swojej pracowni mieszczącej się na poddaszu jego tokijskiego domu. Obok niego stanęła Erize-san, również artystka, a prywatnie, jego żona oraz Masamichi-san, historyk sztuki i filozof, który na potrzeby dzisiejszego, mojego spotkania będzie tłumaczem.
Czekają też na mnie kapcie. Każdy, kto był w japońskim domu wie, że wszystkie spotkania, nawet te najbardziej formalne, wymagają wcześniejszego zdjęcia butów. Czynność ta, oprócz prozaicznego powodu związanego z czystością, ma także wymiar duchowy. Oto zostawiamy za sobą świat zewnętrzny, pełen niegodziwości i chaosu i wchodzimy w strefę ciszy i poszanowania. Jest też wyrazem respektu wobec domu, w którego przestrzeń się wkracza.
Hori-san zasiada na wytartym, zielonym fotelu, za plecami którego kłębią się sterty książek, starych katalogów z wystaw. Ułożone na regale, sięgającym prawie sufitu, wyglądają jak teatralna dekoracja. Pierwsze, co dostrzegam to jego oczy. Kiedy witaliśmy się w progu, spojrzał głęboko w moje, stąd je zapamiętałam. Japońscy pisarze często opisują wzrok, oczy. Dostrzec w nich bowiem można losy nie swoich żyć. Wstępem do ich poznania są właśnie oczy. Spojrzenie. Nie zawsze jednak możemy dostrzec całą prawdę. Skrywa ją maska. Jak w teatrze Nô, kiedy możemy probować zrozumieć sens, głębię i bogactwo – pustki.
Być może w jego oczach zobaczyłam to właśnie, co znam z książek: jedwab, albo lot motyla, a jednocześnie zimne cięcie, spojrzenie samuraja, słowo w ciemności, zwiastun wszystkiego, co japońskie. Łagodne i groźne zarazem. Mrok i ciemność.
Louis Aragon napisał, że „między naturalnymi potęgami znajduje się jedna, której władza, uznana od wieków, zawsze pozostaje tajemnicą i wmieszaną w ludzki los – to noc. Daido Moriyama wybrał noc na swoją powierniczkę. W pracowni mojego gospodarza, gdzieś przy ścianie dostrzegam oprawioną fotografię Moriyamy z ołówkiem napisaną dedykacją. To moje spotkanie jest więc jak sen.
Kôsai Hori-san, bierze oddech i zaczyna swoją opowieść o sztuce, o życiu oraz o tym, jak te dwie rzeczy są ze sobą nierozerwalne. Jak wzajemnie się przenikają, tworząc nowy wymiar ludzkiego istnienia, dany nielicznym. Przez chwilę rozmawiamy o jego pracach i performensach, zarówno tych, które już przeszły do historii sztuki jak i o tych, które miały miejsce niedawno.
Pokazuje mi nagranie z „To Remember- Who am I?” będące hołdem, złożonym ofiarom trzęsienia ziemi z 2015 roku. Czuję wtedy niepokój i napływające mi do oczu łzy. Kiedy podnoszę głowę, dostrzegam na sobie spojrzenie Erize-san, która widząc moje wzruszenie, patrząc mi głęboko w oczy wyszeptała – dziękuję. Nic więcej, ani ona, ani Hori-san, nie musieli mówić o tym, co wydarzyło się podczas tego performensu, kiedy połączyli dźwięk oceanu z nazwiskami osób, które on pochłonął.
Pytam go o definicję artysty, co to znaczy być nim w dzisiejszym świecie. Daje mi bardzo głęboką odpowiedź, która w kilku słowach rozwiewa wszystkie moje wątpliwości. “Artystą nie jest ten, kto potrafi rysować czy malować. Nie jest nim nawet ten, kto sprzedaje swoje prace. Artystą jest ten, kto ma odwagę wziąć odpowiedzialność za sztukę i za swój udział w niej”.
W jego słowach znajduję nie tylko pocieszenie ale i nadzieję, że sztuka, tak jak literatura współczesna, może być zdominowana przeze pseudo twórców, ale tak naprawdę, żaden z nich nie będzie, ani artystą ani pisarzem. Jest imitacją nie wnoszącą nic do świata.
Pod powłoką zmarszczek nadal siedzi w nim bowiem rewolucjonista i buntownik, który całe swoje życie kwestionował instytucjonalność sztuki walcząc o jej czystą formę.
Na początku była szkoła w Tama. Czyli Tama Art University. Bardzo ważny adres w świecie japońskiej sztuki, a także znakomite muzeum współczesnych artystów. Najbardziej znany absolwent szkoły to Issey Miyake, projektant mody i perfumeryjny gigant, lecz w dziale „awangarda“ na szczyty wdrapał się właśnie Hori. Jego abstrakcjonizm pojawił się dość późno. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, artysta tkwiący na pograniczu konceptualnego buntu, pojechał do Paryża, a tam zarażony czystą formą postanowił zakwestionować wszystko to, co do tej pory zrobił.
Bo wcześniej był bunt. Wraz z kompozytorem Yasunao Tone założyli grupę Bikyōtō Revolution, która będąc czymś na kształt duchowej wioski, umocowała w Japonii przekonanie, znane skądinąd doskonale w Europie, że kolektywność w sztuce jest szkołą na wieczne przetrwanie…
Rewolucja. Jest początek lat 70, a zatem chwila po buncie ‘68.
Zawsze chodzi o to samo: o manipulacje władzy oraz mediów, wreszcie o społeczny konformizm, albo wszechobecny konsumpcjonizm. Hori wypowiedział wtedy wojnę wszystkim.
W międzyczasie Erize-san przynosi nam mandarynki i wodę z lodem. W pracowni jest 13 stopni , ale najwidoczniej, nie jest jeszcze wystarczająco zimno, aby prosić o gorącą herbatę. Kontynuujemy dalej rozmowę , która zatacza coraz szersze kręgi, zahaczając o historię i kulturę Japonii, a także o nowe technologie używane przez młodych twórców.
Na pytanie, czy w dzisiejszym świecie, zdominowanym przez nie, jest jeszcze miejsce na staroświeckie malarstwo. Hori-san odpowiada krótko – „ Nowe technologie, nie są zagrożeniem dla sztuki. Problem w tym, że młodzi twórcy, nie potrafią ich wykorzystać i wszystko, co do tej pory widziałem, jest bardzo płytkie”.
Mijają kolejne godziny, Kôsai Hori-san podaje wpierw Asahi, a potem otwiera butelkę czerwonego wina, nawiązując przy okazji do jego pobytu w Paryżu i zderzenia się z twórczością niewidomego Claude Moneta. A może tak zwyczajnie, tradycja Beaujolais Nouveau przypomniała się w ten listopadowy wieczór? Bo przecież, tak jak impresjonizm z paletą Kurody przybył do Japonii swego czasu, tak i ta, na wspomnienie winiarzy z regionu Beaujolais, którzy ogłosili bunt przeciw restrykcjom administracyjnym, żądając aby wino en primeur mogło stać na stole. Wszystko było dziś możliwe…
Pewnego dnia, Kôsai Hori przybył do Paryża i zobaczył ostatnie obrazy Moneta. Powstały w momencie, w którym artysta stracił wzrok. Dla Hori-san jest to jeden z bardziej wstrząsających wydarzeń w jego życiu. Oto staje przed kwintesencją czystej sztuki, dla której nie to, co widzialne jest istotne, ale sam akt twórczy. Coś, czego nie można zinstytucjonalizować ani przywłaszczyć. Jest bowiem czysty i niczym nie skażony. Stoi wyżej niż sztuka wizualna, która jest pochodną czy też poprawnie mówiąc, skutkiem czystego aktu.
Nasze spotkanie zaczyna przybierać postać rozmowy między znajomymi, choć przecież zaczęliśmy je jako, zupełnie obcy sobie ludzie. Cały czas towarzyszy nam cicha obecność jego żony, która mimo, iż sama jest artystką oraz członkiem tego duetu, niewiele mówi o swoim udziale. Jest w jej wycofaniu się coś dogłębnie smutnego. Erize-san, nigdy nie została zaakceptowana przez środowisko jako pełnoprawna artystka. Zawsze stawiana jest w cieniu Horiego. Zresztą, to nie tylko jej doświadczenie, ale wszystkich kobiet, które tworzyły czy tworzą wspólnie z partnerami w Japonii. Zawsze ich imię podlegało wymazaniu. Zastąpiło je nazwisko męża. Paradoksalnie łatwiej jest niezamężnym artystkom, które jak Shinoda Tōkō, skazały się na samotność w imię wierności sztuce.
Pod koniec wieczoru, nabrzmiałego od rozmów prowadzonych na kilku płaszczyznach jednocześnie już wiem, że kolejne moje spotkanie będzie z Erize-san. Czas usłyszeć, co ma do powiedzenia ta drobna kobieta o walecznym sercu, która w milczeniu podała mi tomik wierszy Szymborskiej przetłumaczonych na japoński.
Zapisane w Tokio, Senzoku-ike, listopad 2024