Ich prace są nie tylko prowokacyjne, ale jakby na wyrost w stosunku do czasów, w których powstały. Łączą przeszłość z przyszłością. Odwołują się do symboli i wydarzeń, które większość osób swobodnie rozpoznaje. Oni sami jednak wyglądają jak para z epoki, która odeszła w zapomnienie. Tweedowe marynarki, dobrze skrojone garnitury i skórzane buty. Zawsze pod krawatem, zawsze w wyprasowanych koszulach i spodniach pod kant.
Gilbert i George. Są chodzącą tradycją tego, co w brytyjskiej kulturze najlepsze. Umiłowanie własnego dziedzictwa z jednoczesnym spojrzeniem w przyszłość. Taka jest ich sztuka i takie jest też nowe centrum, które niedawno otworzyli we wschodnim Londynie. Mieści się ono w budynku po dawnym browarze, do którego prowadzi kiczowata brama z wykutymi na niej złotymi inicjałami artystów oraz herbem obecnie panującego króla Charlesa III. Przestrzeń wystawiennicza jest ogromna. Jak powiedział architekt Manuel Irsara, „łączy w sobie tradycję z nowoczesnością”. Z zewnątrz wszystko wydaje się być konserwatywne i nudne. W środku, wszystko temu przeczy.
Wybór lokalizacji też nie jest przypadkowy. Spitalfields zawsze było miejscem, w którym emigranci i artyści razem współtworzyli własną przestrzeń do życia. Było to miejsce, w którym zaczynały się rewolty i wszelkie zmiany, w którym stare musiało oswajać się z nowym. Było zawsze miejscem deprawacji i rozpusty, gdzie wskaźnik przestępstw wyróżniał się znacząco na tle innych części Londynu. Gilbert i George wprowadzili się do tej dzielnicy w późnych latach 60. Codziennie przemierzali obskurne ulice w dobrze skrojonych ubraniach i pozdrawiając po drodze zdziwionych sąsiadów. Spokojnym krokiem maszerowali w stronę Soho – miejsca rozpusty i zabawy, placu zabaw dla całej ówczesnej Bohemy. Nikt inny spośród londyńskich artystów nie mieszkał w tej części miasta. Francis Bacon zajmował prestiżowy adres w Kensignton, Lucian Freud mieszkał w Holland Park, a Auerbach w Camden Town.
Na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych w George & Gilbert Centre rozwieszono ich wielkie formaty. Robią wrażenie na każdym, kto do nich przychodzi. Czuje się porażającą siłę sztuki, która przecież na pierwszy rzut oka wydaje się być taka prosta w odbiorze. Wręcz banalna. Jest w niej jednak złożony przekaz, ukryty pod stertą symboli i powiązań, które odczyta tylko wytrawne oko. Nie jest to sztuka prosta ani łatwa w odbiorze. Jest na wskroś intelektualna i mitologiczna zarazem, łamiąc przy tym wszystkie nakazy kompozycyjne.
Gilbert Prousch i George Passmore poznali się w 1967 roku podczas studiów w St Martin’s School of Art w Londynie. Gilbert urodził się (1943) i dorastał w Dolomitach, potem studiował sztuki piękne w Monachium. George pochodzi z Devon (rocznik 1942), następnie uczył się w Oxford School of Art.
Zapisali się w pamięci jako „żywe rzeźby”. Uczynili ze swojego ciała, gestów, osobistych historii, zdarzeń, katastrof i własnych myśli, całe swoje credo artystyczne. Od początku towarzyszyły ich występom zasadnicze pytania: Skąd pochodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Te wzięte od Paula Gauguina i nurtujące od zawsze, podstawowe kwestie tożsamości towarzyszyły im przez kolejne 50 lat aktywnej obecności w sztuce współczesnej. Zagadnienia, które sprowadzali do bardzo subiektywnej i autonomicznej formy przekazu.
Wolność wyboru postawy i czynnik transformacji artystycznej towarzyszyły scenie konceptualnej w tamtym czasie jako pewien społeczny i kulturowy wyznacznik, gdzie treści musiały być kontrowersyjne, radykalne i uwikłane w filozoficzne konteksty, czyli krótko mówiąc były to skutki nietolerancji, manipulacji władzy czy mediów, wreszcie społeczny konformizm, wszechobecny konsumpcjonizm.
Początek był zatem negacją: fuck the teachers! Dla G&G oznaczało trwanie wyłącznie z publicznością. Aczkolwiek hasło brzmiało spontaniczne, dla wielu miało podtekst jednoznaczny: krytycy sztuki bredzą. Liczy się tylko czyn artystyczny. Tylko artysta wie, co chce przekazać i na ile potrafi dotrzeć do odbiorcy. Coś w stylu: pozostawcie dzieci samymi sobie. G&G wpisali się w ton znanej teorii Thomasa Bernharda: ilekroć słucham historyków sztuki robi mi się niedobrze…
Jak wiadomo nie trzeba znać ani historii sztuki, ani porządku chronologii dzieł. Wystarczy cieszyć się z ich kojarzenia, podróżując w czasie, samemu budując sobie ich znaczenie. Ale poetyka Gilberta i George ujęła to bardziej dramatycznie. W piosenkę zespołu Pink Floyd Another Brick In The Wall. Kultowe brzmienie miało wzmocnić przekaz duetu i dotrzeć do szerokiej publiczności. Tej zwyczajnej, prostej, niekiedy bez wykształcenia. Art for All, mówili G&G.
Oczywiście sztuka Gilberta i George jest ściśle związana z historią związków międzyludzkich. Zarówno w ich seksualnym odniesieniu jak i socjalnym, codziennym. Funkcjonuje tu myśl Maxa Webera o sekularyzacji Zachodu i usankcjonowaniu wielu zachowań. Dlatego G&G podjęli się wyzwania „śpiewających rzeźb”, aby wydobyć coś co nazywali „inner life”. Zarówno scenariusz jak i ekspresja ich występów dyktowała zasada: to tylko się wydaje, że to inny porządek. W rzeczy samej nie chcieli być niezwykli, tajemniczy. Uosabiali tęsknotę za wolnością. Żyli bowiem w czasach wagabundów i zbuntowanych trubadurów, artystów wolnej miłości i niczym nieograniczonego ducha.
G&G odczarowywali zaklętość sztuki, czyniąc z niej utopijną alternatywę dla muzealnego ikonoklazmu.
Biograf artystów, dziennikarz i włóczęga Daniel Farson spytał kiedyś Francisa Bacona co sądzi o twórczości Gilberta & George. Ten odpowiedział: nic ekscytującego. Jest taka anegdota, jak George Passmore zaszedł kiedyś do Colony Room, zamówil szampana, a obecny tam Bacon wypalił: dlaczego zamawiasz szampana w klubie, którego nie jesteś członkiem? Niby nic osobistego w tym nie było, ale od tamtego czasu G&G spędzali czas w Soho w Groucho Club. Ian Board przyznał w jakimś wywiadzie, że nigdy G&G od czasów scysji z Baconem do Colony nie zawitali.
Gilbert i George zgodni są co do tezy, że rozwój naturalny jest wynikiem humanizmu. Z nami w naturze, przeciw alienacji i społecznej nieakceptacji. Ich związek jest oczywistym dowodem na trwanie w tej pokornej walce o swoje prawa. Z jednej strony dają bezdyskusyjny status sztuki, w tym co robią, a z drugiej są w jakimś sensie konwencjonalni: schludne obrazy, mocne kolory, zdecydowany przekaz figuratywny. Oni sami jako przemijający obraz dobrotliwej miłości, szacunku do drugiego człowieka, akceptacja porządku natury.
Gilbert i George przetrwali w związku partnerskim ponad 50 lat. Są historią alternatywną w dziejach sztuki współczesnej. Z perspektywy psychoanalitycznej tworzą formację, jakiej do tej pory w historii sztuki nie było. Ich centrum w Spitalfields stało się, już w dniu otwarcia, miejscem kanonicznym, wyobrażeniem całości przy pomocy odkrywania wielu różnych powiązań. Intelektualnie odległych i nieznanych. Od tego momentu, jednym z ważniejszych miejsc współczesnej kultury na mapie sztuki XXI wieku.
Gilbert & George Centre, London, 2023