Jedno jest pewne: mając migrenę i zaburzenia wzroku, najlepszym lekarstwem na te dolegliwości będzie Calder i Picasso. Bo takie duety zdarzają się tylko na wielkich scenach rocka. Dajmy na to Deep Purple z Pink Floyd, czy Freddy Mercury z Montserrat Caballé. Tak, to się zdarzało wielokrotnie. Lecz w sztuce współczesnej wystawy duetów, wielkich magików, przechodzą do historii nieczęsto. To bowiem coś więcej. Trzeba nie tylko patrzeć, trzeba jeszcze bowiem czuć historię, rozumieć meandry awangardy i dociekliwe dążenia artystów do obalania utartych mitów o sztuce.
Bo w przypadku tego duetu dokładnie tak jest: Calder i Picasso. To artyści, których wspólne spotkanie daje fascynującą lekcję poznania źródeł współczesnej sztuki, którą karmimy nasze spojrzenia niemal na każdym kroku, niemal w każdej galerii czy muzeum. Na całym świecie. To, tak jak pogapić się na fascynujący widok spadającej lawiny wody w Iguazú, nasycić się tym widokiem do pełna, do zakamarków umysłu, a potem dotknąć początku, tego cudnego dzieła natury.
Albo wysłuchać „Sarabande” Iona Lorda i zakochać się w tym, co jego natchnęło i pozostać z tym na zawsze.
Taki jest też Alexander Calder…
Dwie ikony. Dwaj geniusze. Dwaj magowie, którzy odmienili obraz sztuki światowej, lekkim kopniakiem wysłali na boczny tor symbolistów i kolorystów, spadkobierców Cézanne’a i wszystkich epigonów bogatej palety francuskiej bohemy. Paryż i Nowy Jork.
Kubizm i Radical Inventor…
Inżynier, który był karykaturzystą i wymyślił latające blaszki na wietrze. I hiszpański torreador, opętany myślą, że hojność talentu, którą dostał od Boga, może się kiedyś skończyć…
Kogut i Arlekin. Dwaj siłacze, uwielbiający cyrk i zabawki. I kawę ze śmietanką w „La Rotonde”.
Kubizm w malarstwie jest sztuką pracy nad obrazem dla niego samego, z pominięciem tego, co przedstawia.
A przecież obserwując obrazy Picassa, może nawet z przymrużeniem oka, widzimy w nich tę samą dolegliwość, która trapiła wszystkich od Maneta począwszy, a na Gauguinie kończąc. To owe, dręczące pytanie: dokąd zmierzamy, gdzie jesteśmy?
Zatem oprócz zygzaków i kwadratowych kształtów, mamy tu do czynienia z niczym nie dającym się sklasyfikować lekarstwem na powszechną dolegliwość jaką jest migrena. Poemat prozą, okruchy zasłyszanych fragmentów, gimnastyka umysłowa, nafta w butelce zamiast Medoca, maliny w sosie musztardowym, collage i litery z szablonu – wszystko to, będące świadectwem intelektualnym tamtej epoki.
I oto, w domu Picassa w Hôtel Salé, pojawił się Alexander Calder, heros Abstraction Création, artysta, który najpierw zachwycił się paryskim cyrkiem, potem fowistami, a w końcu powycinał z blachy listki i zawiesił je na drucie.
Fugazi. Prawie jak ściema…
Hôtel Salé to monumentalna i ekstraordynaryjna świątynia. Mogliby tam pokazywać ślub Napoleona i Józefiny. Caldera już niekoniecznie. Picasso tam zamieszkał w 1974 roku, ale wciąż budzi niepokój. Obok bukszpany i aniołki, a na ścianach szwoleżer kwadratowego kolażu wszystkich form i związków. Apostoł i generał w jednej osobie…
Picasso u Picassa to herold kubizmu (choć heroldem był Braque, ale nie szkodzi, bo na dzisiaj to nieważne).
I stanął w szranki z Calderem. Ten z kolei był tylko królem swojego poletka. Jedynego w swoim rodzaju. Kubizm otworzył drogę do dalszego rozwoju, dał sygnał awangardom z różnych krajów, utorował ścieżki niemal wszystkim. Calder ostał się jako pomnik przyrody. Wielkie drzewo, dąb, albo sekwoja, które przetrwa tysiąc lat, wciąż będąc podziwianym przez kolejne pokolenia. Jak ten pomnik Caldera w Montrealu, sięgający nieba w parku Jean Drapeau. Nazywa się Trois Disques.
Na marginesie wystawy Calder – Picasso, Paryż, 2019