Louise Bourgeois nie była artystką feministyczną. Myślenie o niej w ten sposób jest pomyłką. To prawda, że była kobietą niezależną, że bliskie jej były wartości feministyczne, ale ona sama, swoją twórczość interpretowała w zupełnie inny sposób. Całe życie sprzeciwiała się krytykom usiłującym ją w ten sposób zaszufladkować – lub przynajmniej zrozumieć, wyłącznie za pomocą tego terminu. Ta pokusa tkwi nadal, tyle tylko, że nie wśród współczesnych krytyków, którym na szczęście udało się wyjść poza schematyczne myślenie.
Być może, trwająca obecnie w Tokyo retrospektywa Louise Bourgeois zatytułowana „I have been to hell and back. And let me tell you, it was wonderful”, zakończy raz na zawsze próby wciśnięcia artystki w szablon, który nigdy do niej nie pasował i skieruje wzrok widzów, na to, co w jej twórczości jest uniwersalne i co sprawia, że nadal jest ona dla wielu ludzi miejscem, w którym czują się w pełni zaakceptowani.
Motywem przewodnim wspomnianej wystawy jest relacyjność człowieka. Jego sposób tworzenia więzi, zarówno z innymi jak i z samym sobą. Więzi, które niczym pajęczyna karmiąca młode, dają mu możliwość przetrwania. Mamy tutaj prace poruszające temat relacji na linii kobieta – mężczyzna, matka – dziecko oraz kobieta – ciało. Wszystkie one są pochodnymi odziedziczonych korelacji, które niczym zapis genetyczny, człowiek otrzymuje w spadku po przodkach. To właśnie w tej zdolności do tworzenia więzi międzyludzkich, tkwi początek i koniec człowieczeństwa – tego co nas stanowi i w stosunku do czego, my sami tworzymy, kolejną sieć relacji.
Patrząc na twórczość Louise Bourgeois z nieco szerszej perspektywy widzimy, że dotyczy ona, przede wszystkim uniwersalnych uczuć, takich jak strach i nadzieja, niepokój i wyciszenia, poczucie winy i pojednanie, wreszcie gniew oraz przebaczenie, miłość i nienawiść. Te wszystkie emocje są częścią sieci interakcji, które człowiek tworzy wokół siebie. To one stanowią dla niego punkt odniesienia.
Bourgeois była osobą niezwykle relacyjną. Wszystkie jej prace są wynikiem, czy też ilustracją do tego, co działo się między nią, a bliskimi jej ludźmi. Kiedy po śmierci ojca zaczęła chodzić na psychoterapię, jej relacyjność nabrała nowego o wiele bardziej dojrzałego wymiaru. Artystka zeszła bowiem do poziomu wewnętrznych interakcji, do miejsca najciemniejszego, gdzie nie było, żadnego innego punktu odniesienia, jak jej własne lęki.
Prace Bourgeois są okrutnie szczere i czasem wręcz bolesne do oglądania. Bo też taki jest ich cel. Artystka nigdy nie tworzyła w sposób, aby zadowolić innych. Jej prace nie są dekoracyjne, nie służą do wywoływania zachwytów u zakompleksiałych pensjonarek. Wręcz odwrotnie. Powstały one z myślą o dojrzałych osobach, które mają odwagę dokonać na sobie wiwisekcji. Są dla kobiet, które są w stanie zakwestionować siebie jako żony i matki oraz poddać w wątpliwość swoją kobiecość. Są dla mężczyzn gotowych na przedefiniowanie swojej męskości.
Wokół Louise Bourgeois przez lata narosło sporo mitów. Na część z nich artystka przymykała oczy, z częścią walczyła. Jednym z nich było przekonanie, że nie tylko nienawidzi swojego ojca, ale i całego gatunku męskiego, któremu najchętniej wycięłaby jądra i wraz z pluszowym penisem, uczyniła, jedną ze swoich trójwymiarowych instalacji.
„Ona kochała swojego ojca, pomimo pewnych antagonizmów jakie były między nimi. Ale zbyt wiele mówi się o jego niewierności, która w rzeczywistości nie miała większego znaczenia” – powiedział w jednym z wywiadów jej długoletni asystent, Jerry Gorovoy. „Ludzie, krytycy, potrzebują narracji, aby zrozumieć jej pracę – prawdopodobnie po to, aby wyjaśnić ciągle zmieniającą się złożoność jej form i materiałów. Ta jedna, dotycząca romansu jej ojca, przyczepiła się do niej do tego stopnia, że stała się niemal soczewką, przez którą wszyscy ją postrzegali i interpretowali. A tutaj bardziej chodzi o świat jej emocji… męża i trójkę jej dzieci. Louise nigdy nie była narcystyczna.” – kontynuował.
Innym mitem, z którym Bourgeois musiała zmierzyć się za swojego życia, to bycie feministką. Przyczyny, dla której znalazła się ona w strefie feministycznej należy szukać w czasie, w którym tworzyła, czyli w latach 50. To okres eksplozji takich osobowości jak Pollock czy Rothko. Louise chciała, aby jej głos był także usłyszany. Rozpoczęła więc, za pomocą swoich prac, swoistego rodzaju rebelię przeciw dominacji męskiej narracji w sztuce. W przeciwieństwie do surrealistów, którym zarzucają przedmiotowe traktowanie kobiet, Bourgeois czyniła z nich podmiot swoich prac. Główną oś, wyznaczającą kierunek.
W połowie lat 40 powstaje jej słynny obraz „Fallen Women”, na którym widzimy kobietę przepołowioną budynkiem, niczym piłą, podczas pokazów magików. Dla Bourgeois były to, nic innego, jak wizualizacja emocji, które towarzyszyły jej po opuszczeniu Francji i przeprowadzce do Nowego Jorku. Dla późniejszego ruchu feministycznego z lat 70. obraz ten, stał się świętą ikoną. Ale to nie jest powód, aby samą Louise Bourgeois nazywać artystką feministyczną.
Lata 50. i 60. to okres, w którym kobiety tworzą establishment w amerykańskim świecie sztuki. Większość galerii przy 57 Str. w Nowym Jorku prowadzone były przez kobiety: Peggy Guggenheim, Marion Willard, Rose Fried, Virginia Dawn czy Mable Dodge. Do tego dochodzą jeszcze dziennikarki pracujące dla największych tytułów związanych z rynkiem sztuki. Nie wspominając faktu, że Muzeum Sztuki Współczesnej (MoMa) zostało założone przez trzy kobiety: Lillie P. Bliss, Mary Quinn Sullivan, oraz Abby Aldrich Rockefeller. Nikogo więc nie powinno dziwić, że osoby, którym udaje się wtedy odnieść komercyjny sukces, to artyści tacy jak: Calder, Rothko czy Shahn, którzy oprócz talentu malarskiego mieli jeszcze jeden – potrafili oczarować wspomniane Trzy Założycielki – „Będąc kobietą, nigdy bym tego nie mogła zrobić. Kobiety musiały wtedy ciężko pracować, aby zostać zauważone. Mężczyznom, dzięki ich urokowi, przychodziło to łatwiej. Bycie ładną i młodą wcale nie pomagało artystkom, gdyż cała władza była w rękach kobiet, które wolały otaczać się zdolnymi i przystojnymi artystami. – powiedziała Bourgeois w jednym z wywiadów, zamykając raz na zawsze dyskusję na temat marginalizowania kobiet-malarek przez szowinistycznych krytyków sztuki i właścicieli galerii. Prawda, jak zawsze, jest zupełnie inna.
Louise Bourgeois całe życie zmagała się z tym jak pogodzić bycie matką, żoną i artystką. Wielokrotnie czuła, że zawiodła na wszystkich frontach. Sztuka była jej jedyną ucieczką, jedynym gwarantem zachowania zdrowia psychicznego. Była dla niej tym, czym jest pajęczyna dla pająka – miejscem swobodnego poruszania się, schronieniem oraz życiodajnym źródłem, które nie pozwala mu umrzeć przedwcześnie. Jednoczenie, sam proces tworzenia odczytywała jak mozolną pracą wykonywaną na przekór przeciwnościom, zarówno zewnętrznym jak i tym, które kryły się w jej głowie.
Mamy więc na wystawie pająka „Crouching Spider” (2003) symbolizującego złożoność macierzyństwa, w którym Bourgeois dostrzega dwie przeciwstawne siły: miłość i destrukcję. Kobieta-matka jest bowiem zdolna zarówno do instynktownej ochrony swojego potomstwa jak i do ich zaatakowania. Mamy również jedną z bardziej przemawiających rzeźb artystki „The Good Mother” (2003), która w bardzo wymowny sposób dotyka tego samego zagadnienia. Pozbawiona rąk, klęcząca figura kobiety, z której sutków „wypływają” pojedyncze nici zakończone stojącymi na ziemi szpulkami – to obraz „matki – karmicielki”. Matki, której pokarm buduje wokół potomstwa nowego rodzaju sieć. Bourgeois nawiązuje tutaj do biologicznego wręcz znaczenia pajęczyny, która pozwala pająkom na zdobycie pożywienia i wychowanie młodych. Jest także dla nich schronieniem oraz narzędziem do budowania sensorycznej świadomości. To wszystko jest także udziałem człowieka, który wyssaną z matki sieć będzie oplatał wokół siebie do końca życia.
W 1958 roku, mając 47 lat, Bourgeois sporządziła melancholijny opis swoich niepowodzeń: „Zawiodłam jako żona / jako kobieta / jako matka / jako gospodyni / jako artystka / jako kobieta biznesu”. Stworzyła także samobójczą listę „siedmiu łatwych sposobów na zakończenie tego wszystkiego” (i dorzuciła jeszcze jeden na dokładkę). Wymieniła swoje lęki: „Boję się ciszy / Boję się ciemności / Boję się upadku / Boję się bezsenności / Boję się pustki …”. Bourgeois uważała sztukę za paralelną formę psychoanalizy oferującą wyjątkowy dostęp do jej podświadomości. Na skrawku papieru napisała kiedyś „Sztuka jest gwarantem zdrowia psychicznego”.
Bourgeois była artystką, która miała wyjątkową zdolność reinterpretowania swoich własnych doświadczeń w taki sposób, aby nabrały one uniwersalnego znaczenia. Jest w jej twórczości coś podobnego do poezji, która za pomocą kilku słów jest w stanie wyrazić najgłębsze prawdy filozoficzne. Bourgeois sięga po proste formy, zwykłe materiały i za ich pośrednictwem stawia czoło tak złożonym procesem jak depresja, poczucie winy czy agresja. Zwłaszcza ta ostatnia, która przyniosła do życia Louise destrukcję. Część z niej udało się jej przenieść do swych prac, część niestety była skierowana prosto na najbliższych. Ofiarami jej niepohamowanego gniewu byli najczęściej ci, którzy kochali ją najbardziej.