Jeśli nawet nie był królem to z pewnością księciem. Najprawdziwszym księciem, bogatym, szczęśliwym i utalentowanym. Sōichi Tominaga nazwał go największym artystą od czasów Pabla Picassa. Tominaga wiedział co mówi. To w końcu stary wyga. To przecież taki Ernst Gombrich dla Japończyków.

Georges Mathieu. O nim mowa. To jemu podarowano Wersal. Picasso tylko mógł o tym pomarzyć. Co prawda, teraz głównie siedzi w barokowych wnętrzach, ale żeby za własnego życia?

Mathieu jest na ustach całej Francji. A nawet Japonii. Jego przyjaciel i mentor, wspaniały literat sztuki, niejaki Michel Tapié zabiera go na wyprawę do Osaki, gdzie grupa miejscowych artystów łamie dobre obyczaje panujące od wielu dekad w sztuce japońskiej i zaczyna uprawiać ferment pod nazwą awangarda.

Jak pamiętamy z relacji Jana Cybisa, pierwsza nagroda Salomona Guggenheima dostała się w ręce Bena Nicholsona. Wręczono ją w Paryżu w Hôtel de Crillon przy placu Concorde. Cybis też tam był i chyba mu się nie podobało. Ale potem o tej nagrodzie powiedział prezydent Stanów Zjednoczonych Dwight Eisenhower, że abstrakcja to wielki krok ku wolności. Bo Nicholson był, wszakże abstrakcjonistą. Ale w Ameryce myślano, że istnieje tylko Pollock albo Willem de Kooning. Zatem prezydent, chwaląc wybór amerykańskiego Guggenheima, miał na myśli to, że abstrakcja będzie znakomitym eksportem sztuki, z uwagi na wyrażaną w niej wolność ducha, dowolność ekspresji oraz gestu, co jest wszakże domeną wolności w ogóle.

Na te słowa Michel Tapié odpowiedział: no nie, nie i nie. Będziemy wyrażać wolność i gest po swojemu. I Francuz wymyślił informel, a po chwili abstrakcję liryczną, której gwiazdą naczelną został właśnie Georges Mathieu. Pochodził z Boulogne-sur-Mer, portowego miasta, które słynnie obecnie z oceanarium, a kiedyś było siedliskiem pijanych marynarzy i barów z absyntem. Malować zaczął jeszcze w czasie wojny. Pierwsze znaczące występy odnotował z początkiem lat pięćdziesiątych. Wtedy zachwycano się Jacksonem Pollockiem. Ale Mathieu dostrzegł także Marka Rothko. Czyta wtedy wnikliwie Heideggera. Potem w kolejnych latach pojawia się, gdzieś bliżej jego osoby Wols, Jean-Paul Riopelle, Hans Hartung. No i mamy zatem do czynienia z całym krajobrazem powinowactw, kontaktów, śladów…

Mathieu jedzie zatem do Osaki, aby poznać osobiście największą gwiazdę japońskiej awangardy. Jest rok 1957. Maluje tam na oczach młodych i zbuntowanych wielki obraz pod tytułem Triumfalny wjazd Go Daïgo do Kioto.

Go Daigo to cesarz. Jak ktoś był w Kioto, to raczej wie o co chodzi, bo związana jest z jego osobą historia Tenryû-ji, najważniejszej świątyni ZEN w Japonii. Znajduje się ona godzinkę drogi, podmiejskim pociągiem do Arashiyama. W niespełna godzinę namalował Mathieu ten obraz, ubrany jednocześnie w kimono i samurajską przepaskę, a potem jeszcze drugi, na dziedzińcu domu handlowego Daimaru.

Zobaczył to wszystko Jirō Yoshihara, twórca ruchu awangardowego o nazwie Gutai. Był już malarzem dobrze znanym. Malował abstrakcje, kiedy Foujita siedział na froncie w Chinach.

Yoshihara dostrzegł to, co Mathieu wykorzystał w swojej twórczości: akcjonizm. Nie był to czysty happening w duchu Kaprowa, ale równie dobrze odbierany akt twórczy.

Mathieu zafascynował Japończyków. Być może odnaleźli w jego linii, geście i zakręconej liryce jakiś ślad własnej poetyki, albo ukryte znaczenie. Może pełnię i pustkę, jako dwa nurtujące ich doświadczenie intelektualne.

Gutai wyrósł na gruncie lirycznego gestu, jaki przywiózł im Georges Mathieu. Stał się szkołą nowej awangardy japońskiej na kolejne dwie dekady.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj