Istnieje pewna fotografia, zrobiona w Chez Margot, na której widzimy Joan Mitchell, Jean-Paul Riopelle, Pierre Matisse, Zao Wou-ki. Brakuje tylko, jeszcze jednego z tej transatlantyckiej paczki artystów, przebywających wówczas we Francji. Brakuje na tym zdjęciu akurat tego, który je właśnie robił. Nazywał się Alberto Giacometti. Chez Margot to café-bistrot w Golf Juan, niedaleko Antibes. Legendarne i klimatyczne miejsce, gdzie spotykali się wspomniani, legendarni artyści, mający ze sobą zażyłe kontakty.
Nie była to formalna paczka. Grupa przyjaciół raczej. Przyjaźń Zao Wou-ki z Giacomettim owocowała wieloma anegdotami, barwnymi historiami z wieczorów w Alesi. Mieszkali blisko siebie, w tej właśnie dzielnicy Paryża. Była też grupa amerykańska, do której należeli Sam Francis, Joan Mitchell i ten największy spośród kanadyjskiej awangardy – Jean-Paul Riopelle.
Był najprawdziwszym geniuszem. Takim podręcznikowym: zwariowany o ogromnym temperamencie, inteligentny, szalony. Uchodził za czarodzieja. Emanował energią. Jego pasja czy zapał były zaraźliwe. Przez to był także konfliktowy, wybuchowy. Malował, rzeźbił, tworzył formy przestrzenne. Stał się królem Montréalu. Był też królem Paryża. Kochała go Joan Mitchell, najbardziej magnetyczna malarka współczesnej Ameryki. Tak jak nie byłoby abstrakcji bez Jacksona Pollocka, tak nie byłoby jej, gdyby nie abstrakcja właśnie. Ten gatunek malarstwa stał się częścią jej osobowości. Ona sama, stała się też częścią światowej abstrakcji. Wyjechała z Chicago do Paryża, aby temperament malarski zamienić na akordy pustki, jak to powiedział kiedyś o niej Jean- Pierre Schneider, wybitny malarz. Na jej drodze stanął Jean-Paul Riopelle, uparty i ambitny Kanadyjczyk, który do Paryża przybył z żoną Françoise i córką Yseult.
Poznali się latem 1955 roku w Paryżu. Riopelle był już wtedy wielkim zdobywcą na rynku francuskiej sztuki. Bo przecież, przybył nad Sekwanę, ściągnięty przez Michela Tapié, genialnego krytyka, który wyczuł odpowiedni moment, aby stworzyć nowy format w malarstwie. Jean-Paul Riopelle dołączył do jego fenomenalnej grupy z Wolsem, Mathieu, Hartungiem, aby zawojować świat.
W roku 1950, Michel Tapié rozpoczął wielką batalię o zmianę jakości sztuki francuskiej, kierując się ku malarstwu materii i tym samym, spychając w jakimś sensie na margines, geometryczną racjonalność stylowych dziadków awangardy – Mondriana, Malewicza, a nawet Arpa. Chwilę później, zorganizował w Paryżu, pierwszą wystawę Jacksona Pollocka. Michel Tapié, koneser i teoretyk, stał się filarem krytyki artystycznej, nie tyle co negując, ile budując zjawiska, którym ufał, a które były – wedle niego – fundamentem oczywistego rozwoju.
Zatrudnił go René Drouin w swojej galerii przy 17 Place Vandôme. Galerię zakładał on i Leo Castelli. Ten uciekinier z Triestu, zadomowił się w Paryżu w latach trzydziestych i wraz z rumuńską żoną Ileaną, zaczęli od handlu obrazami artystów surrealistów. Galeria powstała w lipcu 1939 roku i stała się miejscem spotkań, wówczas młodych artystów nowej ery. Castelli, znany wtedy jeszcze jako Leo Krauss, wyjechał do Nowego Jorku w momencie upadku Francji, tą samą drogą, którą przygotował dla Henri Matisse jego marszand. Jak wiemy, malarz zmienił zdanie w trakcie podróży pociągiem do Bordeaux i dotarł do Ciboure, cichego zakątka na obrzeżach Saint-Jean-de-Luz.
Kariera Castellego w Nowym Jorku, a także jego żony, z którą później się rozwiódł (stała się Ileaną Sonnabend), to opowieść na zupełnie inny rozdział o diamentowych narodzinach Roberta Rauschenberga, Jaspera Johnsa, Andy Warhola czy Cy Twombly…
Galeria nie przetrwała czasów wielkich przemian. Artyści, których starannie lansowała, nie przynieśli jej żadnego zysku. W 1950 roku zamkniętą lokal na Place Vandôme, a cztery lata później, otwarto ją na nowo, przy 5 rue Visconti. W 1965 roku wydano katalog Wolsa, który zredagował Jean-Paul Sartre. Rue Visconti weszła do wielkiej historii sztuki z uwagi na debiut Christo, który zatarasował tę, wąską, ulicę stertą beczek po oleju napędowym. Był to pierwszy publiczny występ tego artysty, a kibicowali mu osobiście wtedy Georges Mathieu, Jean-Paul Riopelle i Hans Hartung.
Michel Tapié był doradcą w tej galerii. Stworzył nieśmiertelny katalog dzieł artystów, których historia sztuki nagrodziła sowicie, stali się bowiem częścią wielkiego świata współczesnej awangardy, wspomniani Wols, Mathieu, Fautrier, Hartung, Soulages, Francis. A także ten ambitny Kanadyjczyk. Czarodziej malarstwa i namiętny kochanek. Bo tak właśnie został zapamiętany przez przyjaciół i krytyków sztuki.
Jean-Paul Riopelle urodził się przy rue De Lorimier w Montréalu (dziś Avenue), niedaleko skrzyżowania z rue Rachel. Był rok 1923. Miał zostać inżynierem, bo marzył o tym jego ojciec Léopold, który bez przerwy majsterkował, gdyż z zawodu był stolarzem. Lecz kiedy chłopak podrósł, postanowił zostać jednak hokeistą. W międzyczasie wędkarzem. W końcu rzecz działa się w Kanadzie. Tam przecież zawsze dużo lodu i ryb pod ręką. Zresztą, pierwsza fotografia, którą znamy z Catalogue Raisonné, ukazuje pięcioletniego JPR z wędką i złowioną rybą w ręce.
W szkole trafił na nauczyciela rysunku, który nazywał się Henri Bisson i ten odkrył niezwykły talent małego Jean-Paula. Na jego szkołę mówiono „bissonière”. Pierwszy nauczyciel Riopelle praktykował rysunek z natury. Był zresztą bardzo sprawnym artystą. Pojawiał się wielokrotnie na Salonie Wiosennym w Montréalu, wykonał także pomnik Chwały Patriotów w Saint-Charles-sur-Richelieu. Był artystą związanym z regionem Québec bardzo emocjonalnie, widział jedynie sztukę jako narzędzie publicystyczne, wręcz polityczne, nie znosił przy okazji impresjonizmu. Dlatego uczył młodego adepta sztuki malowania martwej natury albo portretów. Pierwszy poważny obraz olejny jaki Jean-Paul namalował pod kierunkiem Henri Bisson, przedstawiał sowę. Bisson zabierał go także na polowania. Do lasu zabierał szkicownik. Z tamtego okresu pozostały setki jego chłopięcych rysunków ptaków i zwierząt.
Najważniejszy obraz z tamtego okresu pochodzi z 1942 roku. Riopelle namalował „naturę dobrze martwą”, obraz nie pozbawiony humoru i pokazujący przy tym, złośliwy charakter artysty. Chodziło o „próżność” Darwina z jego słynnej karykatury, pochodzącej z 1871 roku, którą opublikował magazyn Vanity Fair. Na obrazie widzimy znane dzieło książkowe Darwina, ludzką czaszkę, pędzle i paletę. Zapowiedź dalszego ciągu w sztuce Montréalczyka.
Mimo intensywnej nauki malowania, Riopelle zapisał się na Politechnikę, aby studiować architekturę i inżynierię, co wpajał mu ojciec. Lecz „malowanie stało się moją chorobą” – powiedział Riopelle po latach, na wspomnienie pierwszych wakacji w Saint-Fabien-sur-Mer. Właśnie tam podjął decyzję, że zostanie artystą. Na całe życie…
Któregoś dnia, malował na tej plaży. Odszedł na chwilę od sztalugi, ta przewróciła się, a woda zalała płótno. Był akurat odpływ. Kiedy Riopelle wrócił na miejsce, powierzchnia obrazu składała się wyłącznie z kolorowych muszli, wodorostów, ryb i kamyków, a wszystko to wirowało niezwykle wraz z morską pianą. Tak powstał jego, pierwszy niefiguratywny obraz, a motywy gęstej faktury, jakby wyjętej z morza, stały się początkiem jego drogi do abstrakcji. Zaczął używać noża zamiast szpachli, pędzel stał się u niego narzędziem zastępczym, awaryjnym, tak na wszelki wypadek. To go zbliżyło do taszyzmu. Jego obrazy stały się z czasem gęste, pełne kopiastej farby, a w pracowni piramida tubek urosła błyskawicznie, całkiem jak w paryskim sklepie Père Tanguy.
Uwielbiał kolory. Mówił o nich tak:
„Czerwony? Jeśli zręcznie nim się posługujemy, to tryśnie wszystkimi kolorami na obrazie…
Błękitny? On tryśnie zawsze czerwonym… Za każdym razem, posługując się nożem, zmieszamy kolory tak, że pomiędzy nimi, zrodzą się nowe…”
Studiowanie na Politechnice jednak porzucił. Próbował sił jako student w l’École des beaux-arts de Montréal, a potem w szkole meblarskiej. Był absolutnie pochłonięty malowaniem.
Pod koniec lat czterdziestych przystąpił do grupy artystów o nazwie „Automatistes”. Poznał Paul-Émile Borduas, który z czasem stał się ikoną sztuki w Kanadzie.
Spotkał go na uczelni w Montréalu. Ten artysta, przedwcześnie zmarły (1960), miał ogromny wpływ na Riopelle, którego w jakimś sensie „formatował”. Wiele lat później Borduas, wraz z grupą innych kanadyjskich „Automatistes”, pojawił się na wystawie Grand Palais w Paryżu w momencie triumfu Francisa Bacona. Dla Borduasa był to jednak pokaz pośmiertny.
Riopelle jeszcze w 1944 roku, zobaczył na pewnej, muzealnej ekspozycji obrazy Vincenta van Gogha i kilku postimpresjonistów. Płótna francuskich mistrzów wywarły na nim olbrzymie wrażenie. W Saint-Fabien namalował, będąc pod ich wpływem widok tego miasteczka. Był to ostatni obraz, który nawiązywał do klasycznego malarstwa francuskiego. Już nigdy później nie wrócił do tej formy i stylu. Zwrócił się do automatyzmu, tak nazywał swoje malarstwo, celowo zresztą, aby nie prowokować pojęciem abstrakcji. W Montréalu wynajął hangar wraz z Jean-Paul Mousseau, innym malarzem grupy. W 1945 roku powstaje obraz Riopelle pt. „Ontario”. Stał się taszystą.
Pierwsza wystawa grupy „Automatistes” miała miejsce w kwietniu 1946 roku w Montréalu przy rue Amherst. Riopelle pokazał wtedy swoje obrazy, obok takich malarzy jak: Pierre Gauvreau, Fernand Leduc, Roger Fauteux. Był tam oczywiście mentor grupy Paul Èmile Borduas.
Latem 1949 roku Jean-Paul Riopelle wyjechał do Francji, która stała się jego drugą ojczyzną. Podczas tego wyjazdu, pierwszym obrazem, jaki zobaczył był „Koń” Théodore Géricault. Potem oglądał kolekcję malarstwa francuskiego odzyskaną przez Aliantów w Niemczech, w tym obrazy Moneta, Morisot, Watteau, Ingresa.
Po pierwszej nocy spędzonej w Paryżu powiedział do znajomego w barze: „tyle tu światła i muzyki, że chyba pozostanę na resztę życia…”
Jednak jesienią tego roku wrócił do Kanady, gdzie spotkał Françoise Lespérance, był to klasyczny Le Coup de foudre. Para, niemal natychmiast wzięła ślub. Françoise wyszła za Riopelle po kryjomu, bez akceptacji swoich rodziców, którzy uważali, że jest zbyt młoda na małżeństwo, szczególnie z nieco zwariowanym artystą. Ojciec Léopold, ofiarował młodej parze dom, lecz oni wkrótce opuścili Kanadę i przenieśli się do Paryża. Tam Riopelle poznał marszanda o nazwisku Pierre Loeb, który był właścicielem Galerie Pierre, blisko rue Seine, kilka kroków od wspomnianej ulicy Visconti. Loeb miał w swojej stajni Pablo Picassa, André Masson, Joana Mirò, co dla młodego Kanadyjczyka było wielką nobilitacją. Szybko też poznał André Bretona, który zainteresował się obrazami Riopelle i niespodziewanie zaprosił artystę do udziału w wystawie Surrealistów.
Wystawa miała miejsce w czerwcu 1947. Zaproszenie otrzymali także pozostali Kanadyjczycy: Borduas, Gauvreau, Mousseau i Fauteux, ale ostatecznie pojawił tylko Riopelle. Latem tego roku zadebiutował w Galerie Maeght i tak rozpoczęła się ta, brylantowa kariera kanadyjskiego abstrakcjonisty.
Pierwszą solową wystawę miał w galerii Niny Dausset. Pokazał tam akwarele, gwasze i płótna. Jego wtargnięcie na paryskie salony awangardy nie przeszło bez echa. Oprócz Bretona dostrzegł go malarz Georges Mathieu, który bardzo szybko stał się liderem abstrakcji lirycznej. Był akurat w trakcie przygotowań do dużej wystawy, której trzonem miały być nowe zjawiska w malarstwie francuskim, niemieckim, włoskim i amerykańskim. I tak, obok tych wielkich i głośnych nazwisk, jak Pollock, de Kooning, Russell, pojawił się właśnie Riopelle.
W tym czasie mieszkał i pracował na Montmartre przy rue Durantin.
W październiku 1953 roku, Pierre Matisse zorganizował w Nowym Jorku wystawę, gdzie pokazał całe spektrum francuskiej sztuki. Byli tam Balthus, Marc Chagall, André Derain, Jean Dubuffet, Alberto Giacometti, Joan Miró, Amadeo Modigliani, Georges Rouault. W tej grupie sław i genialnych artystów pojawił się Jean-Paul Riopelle. Od tamtej pory, regularnie był wystawiany w nowojorskiej galerii, tego słynnego francusko-amerykańskiego marszanda.
Przez następne 41 lat, nieustanne podróże na linii Québec – Francja, stały się treścią jego życia. W 1976 roku zrealizował projekt fontanny na okazję Igrzysk Olimpijskich w Montréalu. W 1990 osiadł z powrotem w Québecu.
Zaszył się na wyspie de Baffin. Zrealizował Iceberg, monumentalną instalację z lodu. Bardzo się zmienił. Fizycznie i mentalnie. Stał się skryty. Z dawnego awanturnika i ekscentrycznego artysty nie pozostało wiele. Zapuścił brodę do pasa, kontemplował naturę i przemijanie. Został w jakimś sensie eremitą.
Ktoś go zapytał: „czy gdyby została Tobie minuta życia, to co byś zrobił?”
Jean-Paul Riopelle odpowiedział: „przymierzyłbym się do jego przedłużenia…”
– „na minutę?”
– „tak, całego życia w minutę…”
W minutę życia, Jean-Paul Riopelle mógłby nożem zrobić setkę pociągnięć farbą, potem wciągnąć powietrze w płuca i powiedzieć: „to jeszcze nie koniec”.
Umarł 12 marca 2002 roku w swoim domu na Isle -aux-Grues. Jest pochowany w Montréalu.
Z Joan Mitchell spędzili 25 lat życia najpierw w Paryżu i potem w Vétheuil. W tej miejscowości nad Sekwaną, gdzie malował i mieszkał niegdyś Claude Monet. Joan sprowadziła się tam z jedną walizką, taczką pełną farb oraz blejtramów. Wcześniej wynajmowała obskurny pokój przy rue Galande. Z powodów zdrowotnych wyjechała na południe Francji. Była początkowo żoną wydawcy Grove Press. Rozwiodła się z nim w Nowym Jorku, do którego para powróciła, na jakiś czas po pobycie we Francji. Kiedy powtórnie przyjechała do Paryża, mając za sobą dwie indywidualne wystawy w Stable Gallery, Jean-Paul Riopelle robił furorę we Francji i w USA. Pojawił się w pawilonie kanadyjskim na Biennale w Wenecji, André Breton napisał o nim esej, a wspomniany Michel Tapié pokazywał obok Hartunga, Soulagesa, Mathieu i Wolsa. Był na wznoszącej fali. Monumentalne, pełne dynamiki, silnie kolorystyczne obrazy i ona, pełna liryki, ekscentrycznej linii i gestu. Dwa wulkany.
Była piękna jako kobieta i w swoim malarstwie.
Kłócili się na przykład tak: ona wyrzucała mu przez balkon walizkę, ubrania, buty i blejtramy. On patrzył na to przez chwilę, potem wybierał z szafy sukienki, buty, dokładał jej blejtramy, przerzucał to wszystko z balkonu na ulicę i wychodził trzaskając drzwiami. Ona siadała wtedy na krześle, zapalała papierosa. Po kilku minutach, nagle wstawała i wybiegała na ulicę. A on na nią, tam czekał.
Para rozstała się w 1979 roku. Malarstwo Joan Mitchell stało się monumentalną częścią współczesnej sztuki.
W dniu jej śmierci w październiku 1992 roku, Riopelle zaczął pracę nad monumentalnym dziełem – „Hommage à Rosa Luxemburg”, przejmującym obrazem o długości 40 metrów. Powstał w jego atelier na wyspie Aux Oies. Powiedział później, że jest to jego testament. Opowieścią o jego miłości do Joan Mitchell. Hymnem, a może nawet i swego rodzaju linkiem do nieskończenie wielkiego uczucia, którym się kiedyś darzyli.
Nieco wcześniej, bo w 1986 roku Jean-Paul Riopelle poznał Huguette Vachon. Była pisarką, ukończyła w Montréalu historię sztuki. Żyła w jego cieniu na odludziu. Z dala od zgiełku, do którego przywykł.
Vachon pracowała przy Boulevard Saint-Laurent w ABC Encadrement. Minął ją pewnego dnia, gdzieś przy wejściu. Był mitycznym artystą. Spojrzał na nią, a jej ugięły się nogi. Powiedział, że wróci. Wydawał się jej bogiem w tej płowej fryzurze i tym spojrzeniem. Dla niego rzuciła wszystko. Spędzili ze sobą następnych 16 lat.
Powiedziała o nim: Riopelle był jak używany samochód. Nagle stanął na drodze. Całe życie jeździł za szybko, jak wariat, wydawał się nie do zdarcia. I nagle wszystko się skończyło.
Huguette Vachon napisała książkę: „Intymne okna”, w której opisała jak pewnego dnia, huragan wtargnął do jej spokojnego życia.
Jean-Paul Riopelle, portret w stulecie urodzin artysty, Paryż, Montréal, 2023