Urodził się jako Slomo Shalom. Tak nazwał go dziadek. W czasie wojny po aryjskiej stronie był Stasiem Kowalskim. Dziś jest znanym marszandem, kolekcjonerem sztuki współczesnej. Zrobił siedem wystaw Jean-Paul Riopelle.

w galerii u Stanleya, Jean-Paul Riopelle, Montréal, 2019, fot. Tomasz Rudomino

W jego galerii wiszą nadal obrazy tego wielkiego artysty, choć od jego śmierci minęło już sporo czasu. Riopelle to ikona sztuki światowej, wielka postać kanadyjskiej i francuskiej awangardy. Podobnie jak William Ronald, członek Painters Eleven, wspaniały abstrakcjonista i on także, znalazł się w stałej kolekcji galerii Stanleya

W galerii, Montréal, 2019, fot J.Casson

Stanley M. Borenstein, właściciel Galerie d’art Contemporains w Montréalu przy Rue Crescent.

Nazywają go Stasiem z uwagi na przeszłość. Urodził się w Łodzi. Umknął przed Zagładą, dzięki ludzkiej ofiarności. Później znalazł się we Francji, gdzie chodził do szkoły w Maisons-Laffitte. Później był apartament przy Le Marais, dalej Faubourg Saint-Germain w historycznym sercu Paryża. W końcu wylądował w Montréalu. Zaczynał od artystów kanadyjskich. Skromnie, jakieś czterdzieści nazwisk. Wśród nich Harold Town, abstrakcyjny ekspresjonista, także członek wspomnianej grupy Painters Eleven. Dalej Kazuo Nakamura, Jack Bush i inni. Stanley uwielbiał Automatystów.

Montréal, 2018, Fot Georges de Latour

Umówiliśmy się na obiad we francuskiej restauracji Chez Lévéque.

– Podają tu móżdżek cielęcy. Taki sam jaki robiła moja matka w Łodzi – powiedział, częstując mnie urwaną przez siebie bagietką. Wiesz, jeśli chcesz mnie lepiej poznać, to powinieneś to zjeść, bo to moje wspomnienia…

Wręczam mu „Podróże po Gauguinie”. Był lekko zaskoczony. Uśmiechnął się dyskretnie.

– Miałem kiedyś Gauguina. Sprzedałem go w Nowym Jorku do pewnej prywatnej kolekcji. Miałem też Andy Warhola.

Kelner podał móżdżek. Wyglądał na talerzu jak kalafior polany tartą bułką. Smakował dzieciństwem, bo i ja pamiętałem, że moja babcia też czasami smażyła móżdżek. Ten z Chez Lévéque smakował wyśmienicie. Stanley zamówił butelkę Gamay. Wino rozkręciło rozmowę. Pytam o Riopelle…

– Świetny, genialny, ale wariat. Kompletny wariat!

– A Hamasaki?

– Ciekawe, bardzo ciekawe połączenie starej japońskiej szkoły kaligrafii z kanadyjską ekspresją i emocją. Ale to akwarele, wiesz?

-Tak wiem, jestem zachwycony tym malarstwem…

– A Rochon?

– To kolejny artysta z Québecu. Miałem z nim sporadyczny kontakt. Mieszkał sporo we Francji, malował w Prowansji, co wpłynęło na jego styl, miał obsesję światła.

– Piszesz książkę o swoich artystach?

– Piszę, ale wciąż nie mam czasu, aby się gdzieś zaszyć i zacząć. Bo książkę trzeba najpierw zacząć. Wtedy już reszta pójdzie łatwo…

Montréal, 2018, fot. Georges de Latour

Kończymy jeść swoje cielęce móżdżki w milczeniu. Dopijamy wino. Powoli zbieramy się do wyjścia. Stanley zamówił taksówkę. Ja postanowiłem wracać na piechotę. Po drodze mijałem antykwariaty i księgarnie. Wstąpiłem do jednej, aby popatrzeć na albumy z reprodukcjami Painters Eleven. Zobaczyłem Borduasa na wystawie. Bo całkiem niespodziewanie Stanley zainfekował mnie kanadyjskim abstrakcjonizmem.

Postanowiłem, że kiedyś znowu wrócę do Stanleya.  Mieszkając w Paryżu, zdarza mi się często przechodzić niedaleko atelier, gdzie Riopelle burzliwie spędzał swoje 25 lat z Joan Mitchell. Ta para zamąciła w wielu głowach z uwagi na malarstwo, styl życia i upodobanie do rozstań. Michel Tapié, słynny francuski krytyk sztuki, został zarażony tym melanżem ekspresji, intelektu i fenomenalnego malarstwa, które stało się udziałem obojga.

Stanley to nasz człowiek w wielkim świecie sztuki. Riopelle to tylko pretekst, aby się z nim spotkać, a tak naprawdę to łączy nas wspólny, babciny stół z cielęcym móżdżkiem, butelka wina i gawędy o Polsce, wielkiej sztuce i wyczynach, które jeszcze są przed nami.

Fot Tomasz Rudomino

Kolejny raz zobaczyliśmy się po pandemii. Stan zamknął galerię i udał się na zasłużoną emeryturę. Odwiedziłem jego w domu. Był upalny, majowy dzień. Zaczęliśmy od kawy. W domu panował przyjemny chłód. Na ścianach wisiały obrazy jego przyjaciół artystów i tych, z którymi pracował przez wiele lat. Większość z nich już odeszła. W tym gronie wielki i wspaniały David Sorensen, pochodzący z Vancouver abstrakcjonista. Od EXPO 67 stał się jednym z głośniejszych artystów kanadyjskich. Miał wiele ważnych wystaw. Jego twórczość dostrzegł Clement Greenberg, co zaowocowało obecnością Sorensena w przestrzeni artystycznej, obok Kline czy Rothko. Był przyjacielem Stanleya. W jego domu wisi wiele innych obrazów, ale od Davida Sorensena nie można oderwać wzroku.

David Sorensen, Premise, 2001, olej na płótnie, fot. Tomasz Rudomino

Stan pyta mnie, co słychać w Paryżu i od razu przypomina mi, że mieszkał w stolicy Francji kilka lat. Do szkoły jeździł w Maisons-Laffitte. „Potem przybyłem do Montréalu, można tu żyć. Jest spokojniej niż w Paryżu, choć pewnie jest dalej do wielkiej sztuki” – dodaje trochę na usprawiedliwienie.

Wręcza mi książkę na pamiątkę. To monografia The Group of Seven, pióra Harry Hunkina, znanego krytyka sztuki. Grupa Siedem, to jeden z najważniejszych przystanków na drodze do poznania kultury artystycznej Kanady. Złota era grupy przypadła na lata 1920-1933. Tłem powstania ruchu była prawdziwa pustynia malarska. Oderwana od świata i trendów awangardowych, daleka od Europy, zamknięta w kotle tradycyjnego i akademickiego malarstwa, bardzo pryncypialna w poglądach środowiska, które odrzucało każdą nowinkę płynącą z wolnego świata. Pierwszym takim oddechem był Tom Thomson, który pojawił się z tym tchnieniem fowizmu, na tle autentycznej depresji jaka panowała wtedy w Kanadzie.

Grupa Siedem, w tym Lawren Harris, JEH MacDonald, Fred Varley pojmowali malarstwo na wskroś pryncypialnie – trzeba wszystko podporządkować obranemu celowi. I aby przekornie rzec trochę za Albertem Camusem: „malarstwo ze swych założeń nie może uchybić temu powołaniu. Ani nie wyraża zgody na realność, ani nie odrzuca jej absolutnie. Czysta imaginacyjność nie istnieje”.

Montréal, 2023, fot Tomasz Rudomino

Stan wpisuje do mojej już książki dedykację, a potem udajemy się na spacer na Mont-Royal. Z góry rozpościera się zapierający oddech na cały Montréal. Stan wskazuje na jakieś budynki. Kiedyś ich tu nie było, mówi. Montréal się zmienia. Z dali patrzy na nas Leonard Cohen, jeden z najbardziej znanych synów tego miasta. Siadamy na ławce. Słońce praży. Stan ociera pot z czoła. Życie płynie zbyt szybko – wzdycha…

Montréal, 2019-2023

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj