Żyjemy w epoce impotentów. W czasach, które jako jedyne nie spłodziły żadnego liczącego się ruchu w sztuce i nie wydały żadnego manifestu, który mógłby zmienić bieg historii sztuki lub choćby zakwestionować dokonania poprzedników. Żyjemy w świecie, w którym głos artystów jest prawie niesłyszalny, gdyż został zagłuszony przez wszechpanującące równouprawnienie. Każdy bowiem może teraz „tworzyć” i sprzedawać „dzieła”. Zwłaszcza na Instagramie. Liczy się tylko to, aby były ładne i proste w odbiorze, niczym tapeta w przedpokoju. Aby nikogo nie obrażały i nie dotykały wrażliwych tematów.

Damien Hirst, Home Sweet Home. 1996, MoMa

 

Zalewa nas artystyczny chłam, którego nikt nie jest w stanie powtrzymać, nawet najwybitniejszy krytyk sztuki. W XXI wieku brakuje artystów formatu Francisa Bacona czy Niki de Saint Phalle. Połowa współczesnych twórców, nie jest w stanie wyjść poza matnię abstrakcji, reszta nie ma światu nic do powiedzenia. Aby bowiem powiedzieć „coś do kogoś” trzeba wcześniej nauczyć się z „kimś rozmawiać”.

Współczesny człowiek nie wie, co to dialog, gdyż nie szanuje opinii sprzecznych od swoich. Na krytykę reaguje hejtem lub wytacza zbrojne działa z napisem „rasizm” czy „seksizm” na lufie. Wierzy w kult jednostki i egocentryczny ekshibicjonizm, któremu ujście daje na portalach społecznościowych, na których nie ma przecież miejsca na intelektualną konfrontację, o czym nie tak dawno przekonał się amerykański krytyk sztuki Jerry Saltz, kiedy na Twitterze napisał, iż jego praca wymaga więcej wysiłłku niż sam akt twórczy artysty. Zresztą na krytykę sztuki też nie ma miejsca. Nie ma bowiem krytyków, którzy byliby w stanie wskazać palcem na artystę, na którego warto zwrocić uwagę. Nie ma krytyków, którzy nauczyliby laików jak odróżniać bohomazy od prawdziwej sztuki.

Jerry Saltz, Hirshhorn Museum, fot archiwum

Żyjemy w sidłach przeszłości. Odwołujemy się do wielkich recenzentów pokroju Gilles Deleuze, bo nikt ze współczesnych nie jest w stanie mu dorównać. A nawet gdyby znalazł się nowy filozof-krytyk, czy ktoś jeszcze chciałby go słuchać? Gdyby dzisiaj urodził się Francis Bacon i po raz pierwszy pokazałby swoje obrazy, to „znawcy sztuki” na Instagramie zmieszaliby go z błotem. Nie ująłby się za nim, żaden współczesny krytyk ani filozof, bo zawód krytyka czy filozofa przestał być modny.

Coraz rzadziej czytamy krytyczne recenzje z wystaw czy wernisaży. Może dlatego, że pojawiają się na nich głównie lokalni celebryci niemający pojęcia, na co patrzą? Reszta krytyków sztuki woli pisać „bezpieczne” teksty, które nie narażą wydawnictw na spadek sprzedaży. Co więcej, w odróżnieniu od krajów Europy Zachodniej, polskie dzienniki nie mają nawet działu „sztuka”, w których krytycy nie tylko recenzowali, ale także edukowali społeczeństwo. Są za to blogi prowadzone przez „miłośniczki sztuki” albo „pisarki”, dla których wszystkie obrazy są „cudowne” i „niesamowite”. Ich infantylne teksty, nie tylko niczego nie wnoszą, ale przede wszystkim szkodą sztuce. Tej prawdziwej, a nie tej, na którą niewyedukowane społeczeństwo odpowiada tysiącem lajków ku zachwycie tych, którzy promują „sztukę do kawusi”.

Światowe galerie, aby przeżyć, pokazują samosprzedające się wystawy. Cézanne, Degas, Bacon, Freud, Helen Frankhenhaler, Kiefer, Van Gogh… Próba wyjścia poza ten schemat kończy się zazwyczaj porażką. Ostatnia wystawa „Capturing the Moment” w Tate Modern jest tego najlepszym dowodem. Kurator – Gregor Muir zestawiając gigantów sztuki współczesnej, takich jak choćby Pablo Picasso, Paula Rego, Francis Bacon czy Lucian Freud ze współczesnymi artystami, pokazał jak wielka dzieli ich przepaść. Żaden z nich nie jest w stanie podjąć dialogu z wielkimi poprzednikami, czego dowodem są recenzje, które pojawiły się w brytyjskich gazetach. Żadna z nich nie wymienia nazwisk współczesnych artystów. Wszyscy piszą o Hockneyu, Baselitzu, Rego, Picasso i innych gigantach, których prace można zobaczyć na tej wystawie. Dzisiejsi artyści – malarze miotają się, próbując nieudolnie albo coś skopiować albo wyrazić pustkę swoich myśli. To w rzeczy samej smutny obraz kondycji sztuki XXI wieku, która zatraciła się w pogoni za samodoskonałością i wszechobecną technologią.

Wystawa „Capturing the Moment”, Tate Modern, Londyn, 2023

Rozwój technologii, w tym Internetu, w znacznym stopniu się do tego przyczynił. Nie tylko wyrównał szanse, ale dał także możliwość zwykłym ludziom publikowania swoich zdjęć, tekstów, obrazów, a nawet książek. Dzisiaj każdy może być każdym. Czyli w gruncie rzeczy nikim. Ta „równość” zabiła też w pewien sposób także sztukę, która z natury jest elitarna. Jakkolwiek okrutnie to brzmi, to prawda. Miejsce sztuki nie jest bowiem „pod strzechą”, gdyż do jej zrozumienia jest potrzebne intelektualne przygotowanie, bez którego obrazy Petera Lanyona czy Bena Nicholsona nigdy nie będą w pełni zrozumiane. Artyści pokroju Freuda czy Auerbacha nie tworzyli dla „ludu”, gdyż nie mówili jego językiem. Tworzyli dla siebie i dla osób o podobnej wrażliwości intelektualnej.

Kiedyś literaci i artyści spotykali się w tawernach, bistrach czy salonikach literackich, aby wspólnie dyskutować o sztuce i świecie, w którym przyszło im żyć. Tworzyli komunę, wspólnotę osób, którą może różnić pochodzenie, ale łączyło jedno – talent. Mogli się ze sobą nie zgadzć, mogli się spierać o  wielkie lub małe rzeczy, ale zawsze stawali odważnie do dialogu. Obecne nie ma wspólnot. Są jedynie społeczeństwa określone zestawem norm i przepisów prawnych. Nie ma w nich jednak poczucia społeczności, w odpowiedzi do której powstawałaby wielka sztuka. Nie ma już londyńskiego Colony Room, w którym artyści przesiadywaliby do późna nocy i dyskutowali o sztuce, upijajac się przy tym niemiłosiernie. Nie ma już saloniku Gerturdy Stein i jej wieczornych spotkań, poczas których do jednego stołu zasiadali pisarze pokroju Ernesta Hemingwaya, malarze i śmietanka intelektualna  Paryża.

David Hockney, Pool with Two Figures, 1972, Wystawa „Capturing the Moment”, Tate Modern, Londyn 2023

Czy współczesna sztuka jest wolna od polityki? Tak i nie. Przez stulecia sztuka nigdy nie była apolityczna. Odwoływała się do najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń, począwszy od „The Slave Ship” J.M.W Turnera, poprzez „Une Exécution capitale, place de la Révolution” Pierre-Antoine Demachy ‘a, „The Horrors of War” Goi, słynną na cały świat „Guernicę” Picassa na  „Nazis Murder Jews” Alice Neel kończąc. Jednak sztuka współczesna, poza okazyjnymi muralami Banksy’ego i pracami Ai Wewei obnażajcymi chiński reżim, przestała zajmować się polityką. Nikt nie maluje teraz uchodźców na łódkach płynących z Calais do Dover, ani tych stojących na granicy Polski z Białorusią. Nikt nie pokazuje bombardowań Syrii, ani suszy w Darfurze. Zobaczymy co najwyżej penisa na krzyżu autorstwa Doroty Nieznalskiej czy instalację Marcelo Zamenhoffa „Archiwum Regresywne” obejmujące serię zdjęć kobiecych narządów płciowych w zestawieniu z fotografiami Jana Pawła II, Bronisława Komorowskiego, Matki Boskiej oraz modelu samolotu. W obu przypadkch mamy do czynienia z kiepską sztuką, wynikającą jedynie z potrzeby rozgłosu.

Lubaina Himid, Naming the Money, 2004.

Sztuka, coraz rzadziej odwołuje się także do społecznych przemian i kondycji współczesnych ludzi. Nie ma bowiem współczesnego Lowry’ego, który malowałby umęczonych pracą i poniżonych nędznym wynagrodzeniem pracowników Amazona czy pielęgniarki pracujące na trzy zmiany. Furorę robi za to książka Katy Hessel „The Story of Art Without Men”, która mimo błędnych założeń  i infantylnego  języka, bije rekordy sprzedaży. Rola kobiet w sztuce nie jest bowiem tak prosta jakby się mogło to autorce wydawać. Czytając jej książkę można odnieść wrażenie, że Hessel całkowicie zapomniała o kontekście historycznym. Do XX wieku kobiety nie miały prawa głosu, a więc dostępność zawodu „malarza” była dla nich ograniczona. Należy również pamiętać, że przez stulecia sztuką zawodowo mogli zajmować się głównie ludzie z prostych stanów. Artstokracja nie parała się zawodem. Malowała hobbistycznie. Kobiety niskiego stanu zajmowły się rodzeniem dzieci lub pracą na roli. Arystokratki haftowaniem, pisaniem dzienników lub malowaniem właśnie, ale na swój własny użytek. Dlatego też w historii sztuki mamy nie tylko brak kobiet, ale i brak malarzy pochodzących z wyższych sfer. Oczywiście to nie wszystkie argumenty dlaczego nie mamy wielu kobiet w sztuce. Prawda też jest taka, że nie wszystkie był aż tak dobre,  aby ich nazwiska znalazły się w podręcznikach. Brutalną prawdą jest też to, że żadna kobieta nie zapoczątkowała żadnego ruchu w sztuce ani nie była liderem żadnego manifestu. Kiedy patrzymy na Artemisię Gentileschi, widzimy, że jej obrazy są świetne, ale nikt, kto jest przy zdrowych zmysłach nie powie, że są lepsze od Caravaggio.

Kiedy w sztuce nic się nie dzieje, trzeba wykreować coś, co przyciągnie uwagę publiczności. Najlepiej coś kontrowersyjnego. A jaki temat mógłby być lepszy niż rasizm w sztuce? Ruch „Black Lives Matter” zaowocował dekolonizacją muzeów pokroju Tate i wysypem wystaw ciemnoskórych artystów w prywatnych galeriach. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji oglądać tylu indywidualych wystaw twórców pochodzących z byłych kolonii brytyjskich co teraz. Ale czy możemy tutaj mówić o nowym ruchu w sztuce, czy też mamy do czynienia z „grupą przegranych”, w której rynek sztuki dostrzegł nagle potencjał finansowy i postanowił go wykorzystać?

Sonia Boyce OBE RA, fot. Anne-Kathrin Purkiss.

Na początku XX wieku Gertrude Stein rozpoznała w Picasso lidera ruchu zwanego Kubizmem. Marinetti w swoim manifeście z 1909 roku napisał, że odwaga, zuchwałość oraz rewolta będą kluczowymi elementami futuryzmu. Artyści związani z Awangardą mieli bardzo mocne intelektualne przekonanie o przynależności  sprawczej. Wierzyli, że ich sztuka może zmienić świat. Dzisiejsi  artyści nie chcą zmienić świata, bo stał się on dla nich wygodny niczym kapcie z pluszowym pomponem.  Dzisiaj to co zmienia świat, to cena dzieł osiąganych na aukcjach. Kiedy za kawałek murala Banksy’ego płaci się 25 milonów dolarów, to znaczy, że świat rozpoznał w nim sztuę. Ale niekoniecznie uległ zmianie.

W XX wieku, wielu artystów miało możliwość wystawiania swoich dzieł prawie bezkosztowo. Michael Landy członek YBA wspomina w jednym z wywiadów, iż w latach 80-tych młodzi artyści mogli zająć prawie każdy nieużywany budynek w Londynie i zorganizować w nim wystawę. Dzisiaj każdy centymetr ziemi w stolicy Wielkiej Brytanii kosztuje miliony. Pozostał nim więc jedynie Internet i wirtualne przestrzenie wystawiennicze.  Równolegle do tego świata istnieje rynek inwestycyjny, w którym super bogaci wydają biliony na zakup dzieł, które mają potencjał dużego zwrotu. Na tym zyskała także część współczesnyh artystów, która wyspecjalizowała się w zaspokajaniu pragnień milionerów. Nie można również nie wspomnieć, choćby krótko o modzie na NFT. Ruch, który szturmem wdał się do największych galerii światowych i przyniósł kolosalne zyski, ale którego przecież normalny nie porówna do impresjonizmu- ruchu, który zmienił nasz sposób patrzenia na sztukę już na zawsze.

Technologia może być jednym z narzędzi wyorzystywanym przez  artystów na równi z pędzlem. Kiedyś niebezpieczeństwo widziano w fotografii, dzisiaj w AI. W pierwszym przypadku, sztuka się obroniła. W drugim? Zobaczymy.

3 KOMENTARZE

  1. Jest to absolutnie jeden z najważniejszych artykułów ze świata sztuki ostatnich lat. Od jakiegoś czasu kanon piękna absolutnie upada przez narcystycznych pseudoartystów uznających się za romantycznych artystów, chcąc przez to zarobić pieniądze. Domy aukcyjne zaczynają ulegac temu trendowi, przez co sztuka staje się tylko i wyłącznie assetem, a nie czymś co jest nośnikiem czegoś transcendentalnego. Zwykli ludzie, czyli osoby niezainteresowane sztuką wyśmiewają obecną sztukę współczesną i to nie jest kwestia, że jej nie rozumieją, ale że ona jest sztuczną kreacją stworzoną dla miernych kolekcjonerów. Byłbym wdzięczny, gdyby autorka tekstu się ze mną skontaktowała. Pozdrawiam serdecznie :))

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj