O Marsylii nie można wypowiadać się jednoznacznie. Z jednej strony to kraina perwersyjnego bogactwa ludzkiej natury, miasto wielu narodów i języków, kupców i żeglarzy, artystów oraz wędrowców, poszukiwaczy bogactwa lub natchnienia, to – wyłącznie dla poetów i pisarzy. Bo przecież to miasto Dumasa i Pagnola. A z drugiej, to najprawdziwszy pasożyt, królestwo Ciemności, gdzie cytując Durrela „…kiedy coś wpada do morza i rozmywa się w falach, czysty przypadek decyduje o tym, co pozostaje.“
Dla współczesnej sztuki – obok Paryża, Nowego Jorku i Londynu, to najważniejsze miasto.
„Tak, to miasto jest brudne i złe, ale być może jest jednym z najbardziej tajemniczych na świecie. Trudnym do rozszyfrowania i nigdy do zapomnienia” – pisał… Blaise Cendrars, wielki francuski pisarz i obieżyświat.
Marsylia to wielka układanka, gdzie ma się wrażenie, że to nigdy niedokończona opowieść, której rozrzucone fragmenty zaśmiecają podłogę, ulice i całe dzielnice. Nic nie da się tu powtórzyć, a na pewno nic zdefiniować.
Marsylia dziś, to brama Prowansji. Ale wcześniej była bramą całej Francji. Jej kulturowy, kolonialny charakter wynikał właśnie z tej roli. Kiedy Francja stała okrakiem po obu stronach Morza Śródziemnego, łącząc Algierię i Metropolię, właśnie Marsylia uzyskała status najważniejszego miasta. Ludwik XIV ocenił, że oblicze Marsylii to także stan monarchii, potężny port wielkiego państwa. Tętniące, emanujące życiem I entuzjazmem, francuskie w swej duszy, światowe w rozumie, pulsujące dniem I nocą. Wszędzie widoczne ślady krzyżujących się dróg z całego świata. Jedna z nich wiodła z Japonii.
Trudno powiedzieć, kto był tym pierwszym. Pamiętamy, że Edmond de Goncourt stwierdził, iż gdyby miał jeszcze trochę życia przed sobą, to napisałby książkę o sztuce japońskiej. Wspominał: Książkę skomponowałbym z czterech studiów. Jedno o Hokusai, nowoczesnym odnowicielu starej sztuki japońskiej, jedno o Utamaro, tamtejszym Watteau, jedno o Kōrinie i wreszcie ostatnie o Ritsuô. Do tych czterech studiów dołączyłbym może szkic o Gakutei, mistrzu surimono, który w delikatnej, barwnej odbitce potrafi połączyć wdzięk perskiej miniatury i średniowiecznej miniatury europejskiej.
Goncourt zdążył zrealizować to marzenie, bo już trzy lata później publikacja Outamaro, le peintre des maisons vertes pojawiła się w obiegu. Pisarz stworzył też dzieło o Hokusai. Ale jego entuzjazm poprzedził przyjazd do Marsylii Tadamasy. Bez niego nie byłoby tej wielkiej wystawy na Polach Marsowych, która zadziałała jak wirus na francuskich malarzy.
Tadamasa Hayashi uchodził za pierwszego ambasadora kultury japońskiej we Francji. W musée d’Orsay wciąż można oglądać jego maskę. W roku 1890 otworzył w Paryżu butik z japońską sztuką. Mieścił się przy rue de la Victoire w 9 dzielnicy, niedaleko Chaussée-d’Antin. Nazwa tej ulicy miała przypominać zwycięstwa Bonapartego we Włoszech. A w dawnym hotelu Beauharnais przygotowywał, na tej właśnie ulicy zamach 18 Brumaire’a. To ulica Napoleona w pewnym sensie. I właśnie tam, Tadamasa otworzył swój sklep. Można było w nim kupić drzeworyty z Edō, a nawet obrazy. Były kimona i samurajskie miecze. Lalki, herbata oraz urokliwe pudełka. Było to najważniejsze miejsce w Paryżu, nawet sklep Binga mu nie dorównywał. W końcu był japoński z krwi i kości.
W malarstwie, które posiadał w swojej kolekcji handlowej, Hayashi był wierny zasadom Tosa Mitsuokiego, weterana japońskiej teorii malarstwa. Mówił on na przykład tak: sztuka powinna naśladować naturę, ale proste odtwarzanie przedmiotów niekoniecznie wpłynie na stworzenie dobrego dzieła.
Wydaje się, że Paul Gauguin spełniał wszystkie warunki uprawiania sztuki, zdefiniowane przez Mitsuokiego. Jednak jego zainteresowanie malarstwem z Edō skończyło się, kiedy w jego obrazach pojawił się syntetyzm. Nie pojechał wtedy do Japonii, lecz na Tahiti. Być może uznał, że lekcja ukiyo-e, dla niego już się wyczerpała. Wziął od Japończyków tylko to, co było mu potrzebne. I dalej już kroczył własną drogą.
Sklep Tademasy odwiedzał regularnie Edmond de Goncourt, a także Camille Pissarro. Bo ten ostatni dawał tam swoje obrazy. Hayashi początkowo odmawiał przyjmowania obrazów od Pissarra. Mówił, że są nieciekawe. Oburzony Pissarro wykrzyczał: Chyba ja jestem ślepy!
Hayashi przygotowywał japońską ekspozycję na Wystawie Powszechnej w Paryżu. W tym czasie Gauguin wystawę „Grupy impresjonistów i syntetystów”. On i jego koledzy z Pont-Aven, nie mieli żadnych innych szans, aby zaistnieć podczas, tego wielkiego wydarzenia we Francji. Tak jak swego czasu malarze na Salonie Odrzuconych. Teraz świat wkraczał na drogę nowoczesności. Nad Paryżem pojawiła się Wieża Eiffla. Symbol nowej drogi właśnie. W tej wystawie na Polach Marsowych wzięli udział, oprócz Gauguina kilku jego kolegów i przyjaciół jak Emile Schuffenecker, Émile Bernard, Charles Laval czy Louis Anquetin. Pomimo osobistego zaproszenia od Gauguina w wystawie nie wziął udziału Vincent van Gogh. Ten mini salon artystyczny, wtedy nie odegrał żadnej roli. Dziś po latach, historycy uważają ten występ, za wielki krok milowy na drodze do sztuki nowoczesnej. Epizod nazywał się Café Volpini.
Hayashi posiadał wspaniałą kolekcję malarstwa francuskiego, w tym impresjonistów. Kiedy pojechał do Japonii, aby ją pokazać, zrobiła tam wielkie wrażenie. Dla wielu było to odkrycie à rebours. Przypadek Foujity to potwierdził. Sporo kupionych przez niego obrazów, grafik i akwarel powędrowało do Japonii.
Wszystko zaczęło się od ukiyo-e. Nie byłoby japonizmu w europejskiej sztuce końca XIX wieku, gdyby nie drzeworyty z Edō. Ale, kto na nie trafił jako pierwszy, to już zupełnie inna historia…
Siegfried Bing był początkowo największym popularyzatorem sztuki japońskiej we Francji. Miał sklep w stylu Le Japon artistique. Przybył do Paryża z Hamburga, gdzie się urodził. Początkowo prowadził manufakturę wyrobów ceramicznych, a następnie zajął się importem z Azji – od mebli, obrazów po ceramikę i porcelanę. W 1888 roku w swoim paryskim sklepie przy rue de la Provence, zorganizował wystawę sztuki japońskiej, w tym drzeworytów. Jednocześnie rozpoczął publikację tomów Le Japon artistique. Bing swoją wystawę otworzył ubrany w kimono. Osobiście podawał gościom japońską herbatę. Wielu artystów, właśnie wtedy, po raz pierwszy zobaczyło ukiyo-e. Dla wielu z nich miało to kolosalne znaczenie.
Za życia Paula Gauguina był jeszcze jeden, ważny francuski bohater. Ostatni Samuraj. Trochę starszy od Gauguina, dzięki czemu mógł wpływać na wyobraźnię ówczesnej młodzieży.
To on sprawił, że Gauguin po raz pierwszy usłyszał o Japonii. Powiedział nawet komuś, że sam tam popłynie, aby walczyć o wolność samurajów. Jak wiemy, Gauguin miał wielką wolę wyzwalania uciśnionych indian. Wpływ genów po babce. Ale żeby samurajów? A czemu nie…
Bohater, o którym mowa, nazywał się Jules Brunet. Pochodził z Alzacji i był zawodowym wojskowym. Bił się podczas francuskiej awantury w Meksyku, a potem Napoleon III wysłał go z misją do Edō, aby szkolił wojska Tokugawy Yoshinobu, który był ostatnim szogunem.
Brunet został wciągnięty w wojnę o dominację w Japonii. Szkolił artylerzystów szoguna, a kiedy Yoshinobu został obalony i wszyscy Francuzi na rozkaz cesarza mieli opuścić Japonię, napisał list do Napoleona III. Był już wtedy kapitanem: Zostaję. Chcę kontynuować walkę o honor, ponieważ część Japonii chce naszej obecności. Naszej pomocy. Japonia potrzebuje Francji. Daimo z północy proszą, bym był ich duchowym przewodnikiem, doradcą. Chcą, abym walczył u ich boku dalej, a ponieważ tysiąc Japończyków to moi uczniowie, czuję się w obowiązku być tu razem z nimi. I poszedł się bić.
Jego determinacja i udział w wielkiej bitwie pod Toba-Fushimi przeszły do historii. Zainspirowały dziennikarzy i pisarzy. Na kanwie jego życiorysu powstał scenariusz filmowy o amerykańskim oficerze, który przyłącza się do obrońców starej Japonii z Satsumy. Dzielnego żołnierza Nathana Algrena zagrał w tej produkcji Tom Cruise.
Po bitwie, która przyniosła Japonii legendę rzeźnika Hitokiri Battōsai, francuscy oficerowie odpłynęli z Osaki na okręcie Fujiya- ma do Edō. To była fregata zbudowana przez Amerykanów, która stanowiła trzon ówczesnej floty wojennej Japonii. Brunet stał się ważną osobistością w powstałej Republice Ezo. Powstała jako niepodległy stan w Goryōkaku na Hokkaido, a na jego czele, jako prezydent stanął były admirał japońskiej floty Enomoto Takeaki. Francuzi tworzyli trzon militarnego zespołu armii Ezo. Byli jednak rebeliantami.
Armia cesarza Meiji dotarła w olbrzymiej przewadze na Hokkaido. W składzie załogi jednego z okrętów cesarskich był młody oficer Heihachirō Tōgō, późniejszy wielki bohater spod Cuszimy. Tak rodziła się potęga Japonii. Bitwa w zatoce Hakodate zamknęła epokę starej Japonii. Przyszło nowe. Brunet i inni oficerowie broniący dawnego porządku odpłynęli na okręcie francuskiej marynarki Coëtlogon. Pierwsza misja Francuzów w Japonii została zakończona. Był to zarazem jedyny okres w historii, kiedy Francja tak aktywnie włączyła się w wewnętrzne sprawy tego kraju.
Bruneta początkowo uznano za przestępcę, ale po tym, jak entuzjastycznie przyjęto go we Francji po powrocie, Japończycy darowali mu winy udziału w rebelii. Wrócił do armii, walczył w wojnie pruskiej i dostał się do niemieckiej niewoli. Był więziony w Metzu. Znowu został bohaterem. Za udział w tłumieniu Komuny Paryskiej dostał Legię Honorową. Kilka lat później były szef francuskiej misji w Japonii, niejaki Charles Chanoine, objął stanowisko ministra wojny w rządzie francuskim. Nie mogło być więc inaczej – Brunet został szefem sztabu. Został generałem. Niezwykła kariera, pełna zwrotów i niespodziewanych zmian. Wreszcie i sami Japończycy w końcu uznali, że w ich historii Jules Brunet zapisał pozytywną rolę. Dostał od nich order Wschodzącego Słońca. odznaczenie ustanowione przez cesarza Meiji dla tych, którzy przyczynili się do rozwoju Japonii, jej kultury, sławy w całym świecie. Drugim Francuzem, który to odznaczenie otrzymał był Pierre Soulages, malarz czerni, który zachwycił Japończyków swoim malarstwem, choć nigdy nie inspirował się ani ich kulturą, ani kaligrafią.
Ale i Japończycy licznie przybywali z misjami do Francji. Statek pocztowy pod flagą francuską zaczął kursować na trasie Jokohama– Marsylia w 1861 roku. Nieco później otwarto konsulat japoński w Marsylii. Na parowcach pomiędzy tymi krajami płynęły w obie strony, ciekawe nowego świata, grupy wielu profesji, zafascynowane wzajemnie kulturą i historią, co budowało ich silne relacje, nieznane do tej pory.
Do Marsylii przybywali rekruci, aby szkolić się w wielu wojskowych dziedzinach. Wśród nich był Nomura Kosaburo, młody uczeń szkoły w Osace, którą założył Francuz, pułkownik Charles Buland. Miała ona kształcić przyszłych oficerów. Kosaburo, powołany jeszcze w epoce Edō, nazywany jest ostatnim samurajem. Ale raczej bezpodstawnie, bo nigdy nim nie był. Nomura Kosaburo chorował od dziecka. Jego ojciec, samuraj z Himeji, miał nadzieję, że zaprawa wojskowa poprawi kondycję chłopca, który był wątły i słabowity. Wkrótce okazało się, że trawi go gruźlica kości. Kadeta wysłano na południe Francji. Zmarł 26 czerwca 1876 roku podczas kuracji zdrowotnej i został pochowany w Amélie-les-Bains. Powstało tam stowarzyszenie jego imienia, którego celem jest pokazanie nie tyle jego stosunkowo krótkiego życia, co bohaterów ostatniej dekady Edō, tych, którzy zaciekle walczyli wtedy o honor Japonii – tej starej i tej nowej. Amélie-les-Bains to dziś jeden z lepiej znanych kurortów we Francji, są tam termy i uzdrowisko. Pielgrzymują do tego miasteczka Japończycy. Grób Kosabury stał się czymś w rodzaju mauzoleum ostatniego samuraja. W 1897 roku został skomponowany słynny Gunkan March, oficjalny hymn cesarskiej floty. Niektórzy Japończycy odwiedzający to miejsce nucą go. Wspomnienie Yasukuni?
Kabuki i ukiyo-e funkcjonowały obok siebie w epoce, gdzie liczne historie z życia wzięte spotykały się albo na scenie teatru, albo na obrazach.
Uki współcześnie używane jest tylko w znaczeniu „spławik” (tak, ten wędkarski). Samo uki to jedna z form koniugacyjnych czasownika uku, stąd spławik od unoszenia się. Uki znaczyło też płynąć, ale też pełen udręki. Oba słowa różni tylko ideogram. Pierwsze to zwykły czasownik. drugie to forma fleksyjna dawnego przymiotnika ushi, który oznaczał „martwiący się”. Ma ono znaczenie filozoficzne, religijne, odnosi się do padołu, którego przeciwieństwem jest lepszy świat.
A zatem ukiyo-e to obrazki (e) przemijającego (uki) świata ( yo). Uki dodaje temu słowu przede wszystkim aspekt upływania czasu i nietrwałości życia. To jest bardzo buddyjskie. Bo przecież wszelkie życie jest cierpieniem, jak powiadał Shakyamuni. Był on Tym, który wskazał drogę.
W języku portugalskim jest podobne słowo: saudade. Portugalczycy rozumieją nietrwałość życia. Jak Japończycy. Być może zbliżyłoby to do siebie te dwa narody (o mały włos do tego nie doszło), gdyby nie Jezuici i ich, szczególne umiłowanie do palenia na stosie…
I tak oto, w którymś momencie, zaczęto w Japonii za pomocą słowa uki określać rzeczy otaczające, przemijające. Ktoś nawet powiedział, że szybko zapominane. Ale zwykłe, codzienne. Takie, które zdarzają się tuż za rogiem albo obok nas. Na przykład rosnące drzewo. Albo mostek, po którym idą ludzie. Chmury. Niebo niebieskie. Wiatr. Nietrwałe uroki dnia.
Dlaczego to tak bardzo zachwyciło choćby Vincenta van Gogha i Paula Gauguina? Tego pierwszego, bo dawało ukojenie. Tego drugiego, bo nurtowała go chęć budowania syntezy. A Japończycy mieli wielki talent do syntezy. Do malowania ciszy i spokoju. Pełni i pustki zarazem. To było niezwykłe odkrycie dla tych malarzy europejskich, którzy stali blisko siebie. Vincent van Gogh malował kwiaty, pola zbóż, drzewa. Pojmował naturę jak w haiku. Chciał ją ująć jako dramat całości. Egzystencjalnej całości. Wszystko przecież trwa ulotną chwilę i kończy się bezpowrotnie.
Van Gogh nie znał haiku.
Na przykład: stary staw / żaba wskakuje / plusk wody.
Ale jego obrazy są kwintesencją tej poezji. Są bardziej haiku niż ukiyo-e, bowiem w Japonii drzeworyty te miały charakter poznawczy, pełniły funkcję edukacyjną, czasem informacyjną. Były masowym przekazem informacji. o tym, jak rodzice wydają córkę za mąż, jak wygląda festyn, tu lub tam, uliczne przedstawienie. Van Gogh odnalazł w nich nie tylko estetyczną wartość, ale coś bardziej japońskiego. Także czas, przestrzeń, identyfikację pory roku. Ciszę. Świat natury i świat spraw ludzkich. Jakąś niedostrzegalną przestrzeń pomiędzy nimi. Jak w haiku właśnie. Ulotność i Niezmienność.
Tylko, że Japończycy przeszli przez „lustro”. Odnaleźli harmonię. Jak Budda, który obudził się w świecie, gdzie nie ma przeciwieństw. A van Gogh czy Gauguin tego nie potrafili. Nie umieli medytować. Być może Gauguin chciał, jak cała reszta, przebudzić się i spojrzeć w siebie. Ale przecież nie powstrzymałby biegu życia. Gauguin nie medytował, tylko narzekał. Był zgodny z zasadą ukiyo-e, że życie jest cierpieniem. Zatem cierpiał.
Vincent wchodził w pole żyta pod Arles i malował je jak oszalały, kręcąc zamaszyście pędzlem. A przecież jasne łany zbóż powinny emanować spokojem. Gdzie w takim razie odnaleźć spokój? Jak Hiroshige, który zawsze miał go wiele w sobie. Bo Hiroshige pił zieloną herbatę, a van Gogh nie? Japończycy pili generalnie herbatę z trzech powodów: bo była lekarstwem, bo pomagała w medytacji oraz udoskonalała Zen. Ujmując to lapidarnie, van Gogh ani Gauguin nie mogli pić herbaty, ponieważ nie byli na tyle powściągliwi, aby wyrazić samych siebie. Pili zatem absynt oraz wino. W pewnym sensie absynt też był lekarstwem.
Pierwsze obrazy inspirowane drzeworytami Hiroshige, van Gogh namalował w 1887 roku. Most w deszczu i Kwitnąca śliwa. Patrząc syntetycznie na całość sztuki artysty, było to chyba to, czego poszukiwał. Japończyk nie żył już od wielu lat, ale jego liczne prace wędrowały po świecie, budząc zachwyt swą prostotą i emanującą z nich ciszą. Artysta mieszkał w Edō i musiał stale mierzyć się z dominującą wtedy hierarchią, etykietą i sztywną obyczajowością w życiu społecznym. Mimo to wyczarował świat, który wyrastał ponad zwykłe postrzeganie ukiyo-e. Nie był wszak pamflecistą. Ten szczególny gatunek nie tyle drzeworytu, ile sztuki w ogóle, upadł wraz z końcem starej Japonii. Jednak to, co stworzył Hiroshige, stało się symbolem tamtego świata, obok teatru kabuki oraz literatury kibyōshi. W pewnym sensie drzeworyty przetrwały do dziś jako znak tamtej sztuki, z ich anegdotami i ukrytymi historiami, w formie wyrazistej, mniej wyciszonej na stronicach grubaśnych mang.
W 1885 roku z Marsylii wypłynął do Nagasaki francuski oficer marynarki Julien Viaud. Napisał on pod pseudonimem Pierre Loti powieść Madame Chrysanthème, która stała się najsłynniejszym literackim hymnem na cześć japońskiej kultury i jej systemu społecznego.