Na spotkanie z Francisem Baconem powinno się przyjść z odrobioną lekcją. Czasem zajmuje to wiele czasu, bo nie każdy z nas ma szczęście urodzić się w kraju, w którym dzieci uczą się rozumieć świat poprzez obcowanie ze sztuką. I to z wymagającą sztuką. Malarstwo Bacona jest bowiem takie, jakim był on sam. Pełne kontrastów i niedomówień, malarstwo, o którym wszystko już powiedziano, ale nadal, większość, niewiele z niego nie rozumie.

Wejście w jego świat, to podróż tylko w jedną stronę. Bez możliwości powrotu. To droga, która nigdy się nie kończy. Przez dłuższy czas, nie wiadomo nawet, dokąd prowadzi. Na każdym kroku obnaża przed nami brutalną prawdę o nas samych. Budzi to w nas bunt. To, w jakiś sposób, można zrozumieć.

Naturalnym instynktem każdego człowieka jest szukanie źródeł zła i przemocy poza nim samym. Bacon, ku naszemu przerażeniu pokazał, że każdy z nas jest nosicielem zła. To dlatego, właśnie my, a nie świat, jesteśmy uwiecznieni na jego obrazach. Przeglądamy się w nich, niczym w lustrze.

Widzimy siebie w konwulsjach Georgesa Dyera, który w noc przed premierą wystawy Francisa Bacona w Grand Palais zmarł naćpany, siedząc na sedesie. Rozpoznajemy siebie w masochistyczno – erotycznej walce z pewnym bykiem, która jest niczym innym, niż grą wstępną przed rozkoszą, której się oddajemy, zwykle, gdy nikt na nas nie patrzy. Rozpoznajemy w jego obrazach nasz strach i samotność, nasze porażki i zmagania, nasze nieustanne starzenie się i tysiące nieszczęść, które nosimy w swoich umysłach. Jesteśmy brzydcy i tacy najczęściej też są ci, których kochamy.

Francis Bacon, Study For Bull Fight No. 1, 1969

A jednak doświadczamy miłości, która jest, obok brzydoty, drugim filarem naszej egzystencji. Jesteśmy mięsem. Zbiorem tkanek, które są zdolne w równym stopniu do dobra i zła. Dla Francisa Bacona, miłość i sztuka, nigdy nie były ze sobą kompatybilne. Były jak dwie żądze, walczące o pełnię władzy nad nim. Bacon wisiał rozdarty między nimi. Wykrwawiał siebie i innych tym, że nie mógł mieć wszystkiego. Był zachłanny, niczym głodzone dziecko, które już do końca życia będzie nienasycone.

Przy jego werbalnej ekstrawertywności dotyczącej strefy prywatnej, był nieprawdopodobnie introwertyczny w mówieniu o swoich obrazach. Nie komentował ani nigdy nie wyjaśniał. Na stwierdzenie dziennikarza, że w jego malarstwie widać wpływ teorii Freuda, odpowiadał – doprawdy? Nigdy bym na to nie wpadł…

Nie wiemy, ile było w tym prawdy, a ile inteligentnie ukrytej pogardy.

To, co intryguje w malarstwie Bacona, to przede wszystkim izolacja figur w kontekście kompozycji obrazu. Postacie, które malował, bardzo często znajdują się w całkowitej samotności, otoczone kołem, obręczą lub są oddzielone od reszty kreskami niczym klatką. Żyją one w świecie własnego ja, do którego widz nie ma dostępu. Są na granicy wręcz nieistnienia. Ich izolacja widoczna jest też w tryptykach, gdzie każdy obraz tworzy oddzielną całość. Oddzieleni są już nie liniami, ale innym materiałem, którego z poprzednim jak i następnym, można połączyć jedynie na płaszczyźnie intelektualnej, szukając wzajemnych konotacji. Ich fizyczność jest bowiem celowo przerwana w sposób, który wskazuje wyższość materii duchowej nad cielesną.

Francis Bacon, Second Version of Triptych 1944,

Izolacja figuratywna Bacona staje więc w kontrze do klasycznego dialogu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w sztuce. Jest narracją samą w sobie. Nie potrzebuje do tego żadnych scen ani wielu aktorów. Tworzy bowiem wewnętrzny dialog, którego liczba osób jest ograniczona, a jednocześnie kompletna. Jest w pewien sposób uwolnieniem prawdy o tym, czym jest obraz, na który patrzymy. Uwolnieniem przekazu, który został obdarty z całej dekoratywności, która byłaby niczym więcej jak tylko niepotrzebnym rozproszeniem widza. Odwróceniem uwagi od tego, co istotne. Na obrazach Bacona jest tylko jeden bohater, jedna figura, jedna relacja. Reszta jest wypełniona pustką.

Milczeniem, którego nikt nie ma prawa naruszyć. Jest to czyste tło, które jeszcze bardziej podkreśla izolacje tych, na których patrzymy. Jedyne, co go wypełnia to intensywny kolor. Pomarańcz, róż, czerwień, czerń. Kolory dominacji i władzy. Tak jest w przypadku Study for Chimpanzee 1957, czy Study for Bullfight 1959. Oba te obrazy można obecnie podziwiać na wystawie Francis Bacon: Man and Beast w the Royal Academy of Arts w Londynie. Na wystawie, która jest kwintesencją słów: samotność i odosobnienie.

Francis Bacon, Portrait of George Dyer Crouching, 1966

Bacon malował całym sobą. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Farby kładł bezpośrednio na płótno. Rozprowadzał je nie tylko pędzlem, ale również palcami czy kawałkami szmaty, będącej często fragmentem starego dywanu. Używał tego fragmentarycznie, dla podkreślenia elementu, na którym mu zależało. Rozmazania albo przetarcia. By nadać mu trójwymiarowość, aby wprowadzić go w ruch. Bardzo często widzimy to w sposobie malowania twarzy. Reszta kompozycji jest płaska, zastygła w ruchu. Wręcz niema.

Bacon przedefiniował malarstwo figuratywne, które dzięki rozwojowi fotografii, nie jest już po to, by dokładnie odzwierciedlać rzeczywistość. Ma iść o krok dalej. Pokazać relacje, które zachodzą tam, gdzie nie dociera soczewka aparatu: do wnętrza ludzkiego umysłu. Do świata, który składa się z figur i obiektów bezkształtnych. Do miejsc, w których nie ma miejsca dla publiczności.

Dla Bacona figura znaczyła ciało. To ono go fascynowało i przerażało zarazem. Podczas podróży do Włoch zakupił książkę o chorobach jamy ustnej, której to wpływ widzimy następnie w serii głów papieża Innocentego X, które wykonał pod koniec lat 40. Francis malował usta, które krzyczą, zęby które gryzą, ciało, które jest w nieustannym ruchu. Pełne spazmów i konwulsji. Jest w nieustannej ucieczce od siebie samego. Prawie nigdy nie odpoczywa. Nawet, gdy leży na kanapie, to jest skręcone, zwinięte w niewygodnej pozycji. W spazmatycznym uścisku czegoś, co jest poza nim. Bacon maluje ciała wymiotujące, w śmiertelnym uścisku, kochające się i raniące, ale przede wszystkim krzyczące. Krzyczące tak głośno, że ma się wrażenie, że wszystko, co stanowi istotę człowieka ucieka przez jego usta. To przez nie wychodzi to, co słyszalne jak słowa, jak również to, co niewidzialne jak myśli.

Bacon był genialnym portrecistą, ale to, co go wyróżniało od innych to fakt, że malował głowy, a nie twarze. Bardzo często głowa była jedyną rozpoznawalną figurą ciała. Reszta była niedopowiedzeniem. Swoistym mięsem, które jest w stałej konfrontacji z duchem. Z tym, co niematerialne. Jednak, to właśnie owo mięso było tym, co wzbudzało w nim litość i czułość. Tak jakby jego anglo-irlandzki duch, nie mógł sobie poradzić ze zbyt złożonym światem materii duchowej, więc odrzuca go i oddaje hołd temu, co namacalne, z czego płynie krew, o której mówił, że nie ma na świecie piękniejszej barwy, niż jej czerwień właśnie.

Jego głowy są pozbawione kości, gdyż według Bacona należą one do twarzy. Jego głowy są czystym mięsem. Pełnym giętkości i delikatności zarazem. Są czymś co bardzo łatwo zranić, gdyż pozbawione mocnych kości są całkowicie bezbronna wobec tych, którzy chcą ją skrzywdzić.

Francis Bacon, Isabel Rawsthorne, 1966

Francisa fascynowało rozmawianie o sztuce. Uważał, że podczas takich rozmów ludzie, tak naprawdę mówią o sobie. Pokazują swój stosunek do życia. Czyste mówienie o sztuce uważał za niemożliwe. Gdyby tak było, nigdy nie sięgnąłby po pędzel. O swoim malarstwie mówił często w kategoriach „porządek odczuć”, „poziomy uczyć”, „przestrzenie odczuć”, „zmieniające się sekwencje”. Te ostatnie miały swój początek w fascynacji Bacona fotografiami Muybridge, którego zdjęcia mastiffa stały się inspiracją dla obrazu Dog,1952, który wykonał w Tangerine, jak i wielu innych prac, wykorzystujących motyw powtarzalności. Można to interpretować, że każdy porządek, poziom czy zakres, koresponduje ze specyficznym odczuciem. Mamy bowiem serię krucyfiksów, papieży, autoportretów, ust, które krzyczą, portrety osób mu bliskich jak Isabel Rawsthorne, czy George Dyer.

Ale nie jest to pełna Interpretacja, gdyż Bacon zawsze szedł o krok dalej. Każdy obraz zawiera w sobie porządek, poziom oraz sekwencję wynikającą ze sposobu przedstawienia figur, relacji wewnątrz niej i odczuć jakie wywołuje u widza. Bacon malując, miał tylko jeden cel – uczynić obraz bardziej realnym dla siebie samego. Miał przy tym, nieprawdopodobny dar malowania postaci, które na pozór nie ruszając się, znajdują się w nieustannym ruchu. Są jednocześnie pełne przemocy, siły i walki. Ale także konwulsji, bezradności i wreszcie upadku. Tak, jakby napędzane wewnętrzną siłą, która z otaczającym je światem, tworzyły jeden rytm, jedyną całość. Bohaterowie Bacona czują, mówią, cierpią i płaczą całymi sobą. Komunikują się z innymi nie za pomocą słów, lecz ciała. To ono tak naprawdę mówi i czuje. I to ono, chce uciec od siebie samego. Baconowi jako jednemu z nielicznych malarzy, udało się uczynić widzialnymi, niewidzialne siły ludzkiej natury. To, dlatego tak bardzo fascynował jego sam krzyk. Krzyk jako efekt tego, co dzieje się w ciele oraz umyśle osoby zanim wydobędzie z siebie, ten przerażający dźwięk. W jakie konwulsje wprowadzi swoje ciało, jakie zmiany biochemiczne zajdą wtedy w jej tkankach, ile neuronów zostanie pobudzonych i ile obrazów przetworzy umysł zanim krzyknie? To wszystko jest niewidoczne. To, co widzimy, to jedynie otwarte usta, z których wydobywa się dźwięk. To dlatego Bacon mówił, że chce malować krzyk, a nie horror, bo to jest bardziej prawdziwe i przerażające zarazem. Był w tym twierdzeniu bardzo bliski Kafce, który pisał, że diaboliczne siły przyszłości pukają w drzwi. Słyszymy je, ale ich nie widzimy.

Francis Bacon, Henrietta Moraes, 1966

Jednocześnie Bacon, odrzucał wszystko to, co było mu współczesne. Nie znosił abstrakcji. Mówił, że jest to forma dekoracji. O Pollocku, że był dekoratorem. Miał także problemy ze współczesnymi mu malarzami jak choćby z Auerbachem, Freudem czy Mintonem, których uważał za rywali, nawet wtedy, gdy głośno o tym nie mówił. Ustępował jedynie tym, w których nie widział dla siebie zagrożenia. Wtedy mówił – to jest raczej dobre.

Powracał natomiast do Wielkich Mistrzów, których przekładał następnie na swój własny język. Fascynował go Valasquez, Van Gogh czy Cézanne, widać to, w prawie wszystkich jego dziełach.

Obrazy Francisa Bacona są dowodami na to, że nie ma drogi na skróty. Nie można wejść na spektakl w połowie sztuki, nie znając języka, w którym jest ona wystawiona i po podchwyceniu paru słówek, wkroczyć na scenę, żądając głównej roli.

Bacon uczy nas słuchać malarzy. Uczy nas, że najpierw jest osoba, a potem jest jej dzieło. Nie można zrozumieć obrazów, nie znając człowieka, który je namalował i otoczenia, w którym żył i przyjaciół, z którymi pił. Bacon, z całym tym swoim popapranym życiem, jest rozpostarty na każdym płótnie. Jest tam obnażony i całkowicie bezbronny, czekający na tych, którzy go znają.

To właśnie ich chce wprowadzić na poziomy odczuć, na które są już gotowi. Dla nich, wystawa w Royal Academy of Arts będzie głębokim doświadczeniem, wejściem w ciemność ludzkiej egzystencji, z której może wyprowadzić jedynie ręka przyjaciela.

Dla pozostałych pozostanie wciąż niewidoczny. Będzie jedynie zlepkiem, porozrzucanych na gigantycznych płótnach farb, gdyż tutaj stoimy w obliczu malarstwa głęboko filozoficznego, a jednocześnie boleśnie opartego na zwykłym, codziennym życiu, które ma siłę walca, miażdżącego wszystko i wszystkich, którzy znajdują się w jego orbicie.

Francis Bacon: Man and Beast, Royal Academy of Arts, 29 stycznia – 17 kwietnia 2022

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj