Ma niewyparzony język i nie boi się mówić, że coś jest złe lub nawet, bardzo złe. Nie każda wystawa mu się podoba i nie każdy twórca jest dla niego artystą przez duże A.

W dysfunkcyjnej rodzinie jaką jest środowisko krytyków sztuki, artystów czy wielkich galerii obracających milionami i tych mało znaczących, usilnie walczących o swoje pięć minut, zajmuje szczególne miejsce. Jerry Saltz, bo nim mowa jest obecnie uznawanym za najwybitniejszego żyjącego krytyka, choć on sam uważa, że jego żona – Roberta Smith- pisze znacznie lepiej od niego.

Jerry Salt. Getty Images

Z jego zdaniem liczą się artyści oraz intelektualiści, za to opinia publiczna regularnie oblewa go pomyjami. Kiedy w zeszłym roku napisał na Twitterze, że dobry krytyk wkłada więcej pracy w pisanie o sztuce niż artysta w jej tworzenie, Internet prawie udusił się od wylanej na niego żółci.

Jerry Saltz należy do wymarłego już chyba gatunku historyków sztuki, którzy nie tylko nadal chodzą na wystawy, ale także mają odwagę, aby je skrytykować. Czasem boleśnie. W świecie poprawności politycznej, gdzie z pozoru niewinne pytanie staje się przyczynkiem do dysput na tle rasowym, jego głos brzmi niczym orzeźwiajacy tonik w upalny dzień. W świecie, w którym na grube osoby mówi się, że są „puszyste”, a blogerki nazywa się „pisarkami”, Jerry broni prawdy. Zwłaszcza tej niewygodnej. I to się nie podoba. Przynajmniej niektórym. Niejednokrotnie był oskarżany, że masturbuje się swoimi własnymi słowami, aby osiągnąć intelektualny orgazm.

O Banksy’m mówi, że należy do najbardziej znanych obecnie artystów, co nie znaczy, że do najlepszych. Wręcz przeciwnie. Norman Rockwell (1894-1978) – amerykański ilustrator był dla niego jedynie karierowiczem. Był zaprzeczeniem wszystkiego, czym powinien być artysta i sztuka. Był i jest postmodernistyczną modą. Saltz nie wierzy także, że Salvador Mundi został namalowany przez Leonardo da Vinci, gdyż wystarczy, według niego, raz tylko na niego spojrzeć, żeby zobaczyć, iż obraz jest „martwy”. Nie wspominając już faktu, że da Vinci, będąc zafascynowany ruchem, nigdy nie malował bizantyjskich portretów, na których model patrzy wprost na widza. Jest przekonany, że Christie’s sprzedał za 100 milionow dolarów falsyfikat.

Jerry Saltz. Fot. Sciulli/Getty Images dla Vulture Festival.

Jerry Saltz nie boi się również mówić o ciemnych stronach aukcji dzieł sztuki i o ludziach, którzy licytują obrazy za miliony nie potrafiąc odróżnić dobrej sztuki od kiczu.  Wierzy, być może naiwnie, że na Instagramie można znaleźć geniusza, wystarczy tylko przekopać się przez tony kiczu produkowanych przez beztalencia z wielkim Ego oraz miliona, tak samo wyglądającej abstrakcji, którą powtarza bezrefleksyjnie, co drugi adept sztuk pięknych na całym świecie.

Saltz do czterdziestego roku nic nie napisał. Nie ukończył studiów wyższych, choć rozpoczął naukę w School of the Art Institute of Chicago. Nie był również zbytnio oczytany. Był początkującym artystą, który nawet zaczął odnosić pewne sukcesy, ale demony własnych wątpliwości, co do jakości swoich prac, nie pozwoliły mu kroczyć dalej.

Po tej nieudanej próbie bycia artystą, próbował swoich sił jako galerzysta. Wraz z kolegami założył galerię N.A.M.E, tłumacząc dziennikarzom, że za nazwą nie stoi wielka filozofia. Po prostu, żadna inna nazwa, nie przyszła im do głowy. Mimo zainteresowania mediów nową przestrzenią artystyczną i pokazaniem w niej 72 wystaw, których kuratorem był Jerry, ten projekt również upadł.  Saltz doszedł do ściany. Wszystko, czego się do tej pory dotknął, kończyło się fiaskiem. Za zarobione pieniądze postanowił przenieść się z Chicago do Nowego Jorku. Miał wtedy 26 lat, ale czuł się emocjonalnym wrakiem. Zamieszkał  w obskurnym mieszkaniu bez ogrzewania, gdzie jego jedynymi  towarzyszami były  myszy oraz narkomani, mający swoją melinę za ścianą. Aby się utrzymać na powierzchni łapał się różnych, mniej lub bardziej, beznadziejnych prac. W końcu dostał pracę jako kierowca ciężarówek. Przez następne dziesięć lat pokonywał tysiące mil, kursując między Nowym Jorkiem, a Florydą. Jego jedynymi rozmówcami byli koledzy z CB radia. Po latach o tym czasie spędzonym w całkowitej ciszy i izolacji od świata powie , że był on najtrudniejszym okresem w jego życiu. Oderwany od świata sztuki, wątpiący we własne możliwości, widział przed sobą jedynie pustą, nieprowadzącą donikąd drogę. Dla Jerrego nie ma bowiem niczego gorszego niż życie poza sztuką.

W końcu postawił wszystko na jedną kartę i zaczął pisać o sztuce. Na przekór wszystkiemu. Jego pierwszą gazetą, dla której zaczął pisać była Village Voice, założona w latach 50. przez Dana Wolfa, Eda Fanchera, Johna Wilcocka oraz Normana Mailera, którzy chcieli dać głos społeczności artystycznej Nowego Jorku. Tam też poznał swoją przyszłą żonę, również krytyka sztuki – Robertę Smith.

Jerry Saltz z żoną Robertą Smith. Collage by Kenny Schachter.

W tamtym okresie, Jerry Saltz fanatycznie czytał Artforum, który był dla niego wyznacznikiem tego jak należy pisać o sztuce. Bardzo szybko jednak  przekonał się, że nie tędy droga -„Byłem przerażony,  bo nie rozumiałem słowa z tego co czytałem. Wszystko było okropnie nadęte. Naszpikowane słownictwem znanym tylko nielicznym. Miałem wrażenie, że ludzie, którzy to napisali, tak naprawdę nienawidzą sztuki.”. Wtedy też zrozumiał, że czas na własny styl.

Jego celem stało się pisanie w sposób przystępny, a nie dogmatyczny czy autorytarny. Wyrażenia opinii i myśli na temat tego, czego doświadcza podczas obcowania ze sztuką. Porażką jest dla niego moment, w którym jego słowa zostają źle odczytane. Wpada wtedy w pętlę obsesyjnego wyjaśniania, zachowując tym samym swoje zdanie. Nigdy nie przeprasza. Jego recenzje z wystaw są zawsze krótkie i zwięzłe. Wyznaje zasadę, że imię artysty powinno być w pierwszym paragrafie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, nie powinien pisać o sztuce. Dla Saltza karygodnym błędem jest, gdy krytyk nie posiada opinii. Jest wtedy kłamcą i tchórzem ukrywającym się za fasadą społecznej uprzejmości. Czytelnik sięgający po recenzje chce bowiem opinii. Może ją przyjść lub podważyć, musi ją jednak dostać. Inaczej równie dobrze, mógłby czytać program telewizyjny albo Galę.

Na początku swojej kariery pisał w taki sposób, aby być akceptowanym i kochanym. Szybko sobie zdał sprawę z nieautentyczności takiego podejścia. Zaczął pisać, co myśli i czuje nawet za cenę bycia lubianym. W krytyce sztuki nie ma bowiem miejsca na obiektywizm. Sztuka to emocje, zarówno artysty jak i odbiorcy. A emocje nigdy nie są obiektywne. Bycie krytycznym w stosunku do sztuki jest okazaniem jej respektu. Im bardziej jesteśmy krytyczni, tym w intymniejsze relacje wchodzimy z dziełem i z artystą, który stoi za nim.

Na początku lat 80., kiedy Jerry Saltz przeprowadził się do Nowego Jorku, miasto było fascynującym miejscem, w którym wiele rzeczy dopiero się formowało. Nowa generacja artystów szturmem wdzierała się na scenę. -„Uwielbiałem zapach farby Juliana Schnabla, narracje Jonasa Fischa. Tak samo było z Jean-Michel Basquiatem i Keith Harringiem”

Zaczęły też pojawiać się nowe galerie, jak choćby założona w SoHo przez Janelle Reiring oraz Helene Winer, kultowa Metro Pictures, o której Saltz mówił, iż obawiał się do niej chodzić, gdyż była zbyt świetna. Nie chciał być też przypisany do do jednego stylu, jednej techniki czy jakiegoś „izmu”.

Jerry Saltz i Roberta Smith. Fot. Marco Grob

Dla wielu Jerry Saltz jest wcieleniem stereotypu mówiącego, że krytykami sztuki stają się ci, którym zabrakło talentu na to, aby samemu coś tworzyć. Nie pozostało im więc nic innego jak krytykować innych. Saltz udowadnia jednak, że to nie jest prawda. Dobry krytyk też tworzy. Jego pisanie jest tak samo kreatywne i ma taką samą moc oddziaływania na ludzi jak obrazy, które podziwiamy w galeriach.

Wątpliwości, co do jakości własnej pracy nigdy go jednak nie opuściły. – „Nie ważne jak wielki odniesiesz sukces. Nigdy tego nie pokonasz.”- powiedział w jednym z wywiadów.

Ludzie nie lubią słowa „krytyka”. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków odbierają ją jako obrazę, zamach na nich samych lub chęć ich zniszczenia. Włączają natychmiast swoje mechanizm obronne w postaci ataku lub wycofania się. Krytyka jednak nie ma na celu nikogo obrażać. Ma raczej skorygować wydarzenie, ukazując je w innym niż tylko subiektywnym świetle osoby, której to dotyczy. Ma na celu wydobycie z drugiej osoby tego, co lepsze poprzez pokazanie jej słabych punktów. Jest jak czerwone światło na skrzyżowaniu mówiące: „zatrzymaj się, bo jeśli zrobisz krok dalej, zabijesz siebie lub innych”.

Pisanie o sztuce nigdy nie jest łatwe. Zwłaszcza pisanie o wielkiej sztuce, z którą spotkanie paraliżuje. Za każdym razem, gdy spotykamy się z czyimś twórczym aktem, nawet tym beznadziejnym, patrzymy na coś, czego z jednej strony, nigdy wcześniej nie widzieliśmy, ale z drugiej strony, odkrywamy w nim echo wielkich mistrzów. Zaczynamy w sposób automatyczny szukać powiązań, próbujemy przebić się przez ścianę postawioną, mniej lub bardziej świadomie, przez artystę. Krytycy mają siłę, aby stworzyć wielkich malarzy jak było to w przypadku Francisa Bacona i Michela Leirisa – fantastycznego francuskiego krytyka sztuki, który pokazał światu głębię filozoficzną prac artysty, o której on sam nie miał pojecia. Kiedy Bacon na ciężkim kacu stawał przed sztalugami, kiedy bolało go ciało od masochistycznego seksu, od którego był uzależniony, kiedy niczym dziwka kupował sobie miłość, w jego głowie nie toczyła się żadna filozofia. Była tylko żądza tworzenia, która oprócz kompulsywnego seksu i alkoholu, musiała gdzieś znaleźć ujście. I znalazła je w malowaniu. Wielka myśl, która stworzyła Wielkiego Bacona zrodziła się  za to w głowie Leirisa. To on pokazał światu, jedną z dróg do zrozumienia zagadki Bacona.

Krytyk ma też siłę zniszczyć artystę. Edward Munch wiele lat podnosił się spod miażdżącej krytyki, której doświadczył na początku swojej kariery. Kiedy Herbert Read pisał o Benie Nicholsonie ignorując jego żonę Barbarę Hepworth, ta dostawała szału. Młodych adeptów historii sztuki wyrzucała za drzwi odmawiając im jakiegokolwiek wywiadu. Wiedziała, że tylko opinia Reada ma znaczenie.

Saltz, jak sam twierdzi, chce być zarówno kochany jak i nienawidzony. Dlatego nie pisze do  intelektualnych elit, ale do zwykłych ludzi interesujących się sztuką. O sobie samym mówi, że pochodzi z nikąd, czyli z Chicago i że jest absolutnym przegranym. Mimo odniesionego ogromnego sukcesu, nie nazywa siebie pisarzem. Lubi za to mówić o sobie, że jest folkowy krytykiem, pyskaczem lub idiotą. Od 2006 roku pisze dla New York Magazine, gdzie również pracuje jego żona. Para jest ze sobą nieprzerwanie od 30 lat. Całe swoje życie podporządkowali sztuce. Nie mają dzieci, za to chodzą na około 30 wystaw tygodniowo. Na lunch jedzą kurczaka z brokułami, a na kolację brokuły z kurczakiem. Żadne z nich nie umie gotować. Żywią się tym, co jest akurat pod ręką, skupiając się bardziej na zaspojeniu żądz intelektualnych. W sobotnie poranki na wystawy chodzą razem, potem się rozdzielają. Każde idzie obcować ze sztuką na swój spoósb.

Jerry Saltz niejednokrotnie budzi się o trzeciej nad ranem zlany potem i wątpliwościami, że nic więcej nie napisze, bo nigdy nie był w tym dobry. Młodym ludziom powtarza, że żadna krytyka nie będzie nigdy bardziej brutalna niż ta, którą słyszą we własnej głowie. Wątpienie w siebie i swoje zdolności towarzyszy każdemu, kto cokolwiek tworzy. Swoją pracę definiuje w ten sposób: “Naszą pracą, jako krytyków sztuki, jest oglądanie artysty, tańczącego nago”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj