Vincent van Gogh obsesyjnie szukał w drzeworytach Hiroshige powodów do malowania swoich obrazów. Odnajdywał w nich, nie tylko estetyczną wartość, ale coś bardzo szczególnego u tego Japończyka, czyli czas, przestrzeń, identyfikację pory roku. Ciszę. Świat natury i świat spraw ludzkich. Jakąś niedostrzegalną przestrzeń pomiędzy nimi. Jak w haiku właśnie. Ulotność i Niezmienność.
Dlaczego to, tak bardzo, zachwyciło van Gogha czy Paula Gauguina? Tego pierwszego, bo dawało ukojenie. Tego drugiego, bo nurtowała go chęć budowania syntezy. A Japończycy mieli wszak wielki talent do syntezy. Do malowania ciszy i spokoju. Pełni i pustki zarazem. To naprawdę było niezwykłe odkrycie dla tych malarzy, którzy stali blisko siebie, jako przyjaciele, choć przez krótki czas.
Vincent van Gogh malował kwiaty, pola zbóż, drzewa. Pojmował naturę – jak w haiku. Chciał ją ująć jako dramat całości. Egzystencjalnej całości. Wszystko przecież trwa ulotną chwilę i kończy się bezpowrotnie. Van Gogh nie znał haiku.
Ale jego obrazy są kwintesencją tej poezji. Są bardziej haiku niż Ukiyo-e, bowiem w Japonii drzeworyty te, miały charakter poznawczy, pełniły funkcję edukacyjną, czasem informacyjną. Były masowym przekazem informacji właśnie. O tym, jak rodzice wydają córkę za mąż, jak wygląda festyn tu lub tam, uliczne przedstawienie.
I oto jest Hiroshige II, zięć Andō Hiroshige, 二代目 歌川広重, zwany Utagawa. Urodził się w 1826 jako roku jako Suzuki Chinpei – 鈴木鎮平.
Był twórcą stylu Ichiryūsai, bo jak wiadmo Andō Hiroshige nosił pseudonim Ichiryūsai. Czyli kontynuował styl swojego mistrza, stając się tym samym, nie tylko spadkobiercą, ale też twórcą nowego stylu drzeworytów, który przyniósł mu wielką sławę.
Miał wielkie powodzenie także w Europie, gdzie jego prace trafiły do antykwariatu Binga i Tadamasy w Paryżu, a dalej do malarzy jak Claude Monet, Vincent van Gogh, Edouard Degas, Henri Rivière, wreszcie Paul Gauguin.
I oto ten, niezwykły obraz, Hikawa, Akasaka, stworzony około 1862 roku, będący przedstawieniem świątyni w Edō Meisho Zue, czyli sławnym przewodniku po miejscach w Edō. Stworzył go Saitō Yukio. Przewodnik zawierał, nie tylko ilustracje znanych miejsc w Edō, ale także opisy i anegdoty z nimi związane.
I oto teraz Vincent van Gogh otrzymuje od brata Théo pocztówkę z Hikawa-jinja w Akasaka, w dawnej prowincji Musashi. Sanktuarium Shintō, zbudowane pod panowaniem Tokugawa Yoshimune w roku 1729.
Świątynia tonie w płatkach śniegu, liście jeszcze się zielenią. Hiroshige namalował je pierwotnie, lekkimi pociągnięciami pędzla, zanim powstał drzeworyt. Świątyni strzegą dwa psy, albowiem sanktuarium poświęcone było dobrobytowi i opiece. Dzieło powstało zresztą w roku psa i dziewiątym miesiącu. Swoistym symbolem jest także kilkusetletnie drzewo, Ginko, na które zwrócił uwagę van Gogh, albowiem te śnieżne płatki i liście stały się obsesyjnym motywem jego inspiracji Ukiyo-e.
Pomimo swej lirycznej urody, drzeworyt Hiroshige, tchnie smutkiem, jest melancholijny, w swej prostocie odnosi się do symboliki zimy jako nadchodzącego czasu przetrwania.
W języku portugalskim istnieje słowo: saudade. Portugalczycy rozumieją nietrwałość życia. Jak Japończycy. Być może zbliżyłoby to do siebie te dwa narody, a o mały włos do tego nie doszło, gdyby nie jezuici i ich szczególne umiłowanie do palenia na stosie…
I tak oto, w którymś momencie zaczęto w Japonii za pomocą słowa uki określać rzeczy otaczające, przemijające. Ktoś nawet powiedział, że szybko zapominane. Ale zwykłe, codzienne. Takie, które zdarzają się tuż za rogiem, albo obok nas.
Ale, nie tylko do japońskiej melancholii tęsknił Vincent van Gogh. Uwielbiał, paradoksalnie, malarstwo angielskie, choć wynurzało się przecież z innej estetyki i z innych emocji.
Vincent van Gogh i Wielka Brytania. Ogromny temat, równie pasjonujący jak japońska Prowansja w jego życiu.
Spójnik “i” wydaje się całkowicie bez znaczenia, tkwi pomiędzy wyrazami, ukryty w cieniu ważniejszych słów. Mało kto go zauważa. Przyjmuje się, za coś oczywistego. Znak, łącznik, ot litera. Zapomina się, że bez niego, słowa tracą znaczenie, zdania bezmyślnie się plączą. Siła małej litery “i” tkwi w jej potencjale łączenia odległych słów, przemieniania z pozoru nielogicznych fraz w dziwnie piękną i całkowicie zrozumiałą całość.
Jest przecież “miłość i nienawiść”, “wojna i pokój”, “radość i smutek”. Jest wiele takich “i” w życiu oraz sztuce.
Ta mała litera zdaje się być kluczem do zrozumienia, co wydarzyło się między rokiem 1873, a 1876, kiedy Vincent van Gogh przybył do Londynu. Co takiego się stało, że nie mówimy “van Gogh w Londynie”, ale “van Gogh i Wielka Brytania” mimo, że angielską wieś i brytyjskie miasta, znał bardziej z literackich opisów, niż z własnego doświadczenia? Na przekór wszelkiej logice, temat, choć zakotwiczony w pewien sposób w jednym mieście, obejmuje cały kraj, jego kulturę, historię, społeczne perturbacje. Taki temat jest próbą zrozumienia tożsamości brytyjskiej, o angielskiej melancholii, delikatnej niczym mgła nad Tamizą i o miłości odmienianej przez wszystkie przypadki odrzucenia. Jest zarówno o młodzieńczym romansie Vincenta z Anglią, jak i dojrzałej miłości Wielkiej Brytanii do Van Gogha.
A zatem podążamy krokiem artysty, patrzymy na ten kraj jego oczami, ale też spoglądamy na Vincenta van Gogha, oczami brytyjskich malarzy: Harolda Gilmana, Spencera Gore’a oraz Matthew Smitha. Bo przecież widzimy, jak młodzieńcza miłość jednego człowieka, zainspirowała wielu.
Vincent w Londynie malował i to malował zażarcie. Setki detalicznych obrazów opisujących życie codziennie. Malował je jednak słowami. Nie pędzlem. Jego pierwszymi dziełami nie były ani czarnobiałe szkice, ani ryciny, ale listy do Théo. To w nich komponował kadry, opisywał barwy kraju, który go fascynował, mieszał słowa niczym farby olejne. Przygotowywał grunt pod płótna, które powstaną dopiero wiele lat później we Francji. Nie starał się być obiektywny. Nie tworzył historii. On sam był historią. Zafascynowany klasyką angielskich pisarzy, czytał i uczył się jak malować trywialne rzeczy. Jego pierwszym spotkaniem ze sztuką była literatura. Nie tylko obrazy, nie szkice. Trzeba znać biblioteczkę Van Gogha. Po brzegi wypchaną książkami. Biblioteczki odzwierciedlają dusze ich właścicieli, bez żenady obnażają serca oraz umysły. I oczywiście obnażają van Gogha. Człowieka, który szukał prawdy, a jednocześnie, tak bardzo się jej bał. W jednym z listów do Théo pisze: „czytanie książek jest jak spoglądanie na obrazy “.
W pierwszych szkicach, dostrzegamy to, co van Gogha fascynowało w tym mieście. Obrazy codziennego życia i pełne detali. Niczym u Dickensa, wynoszące brzydotę miasta na piedestał piękna. Ukazujące godność ludzką w robotnikach, prostytutkach, zapomnianych i wyrzucanych poza margines społeczeństwa. Londyn powitał van Gogha w całym swym pięknie i w całej swej brzydocie jednocześnie.
Vincent pracuje zatem w Covent Garden, gdzie ogródki warzywne współistnieją z galeriami, księgarniami oraz zapyziałymi zaułkami, wśród których nie(dumnie) przechadzają się prostytutki. To miniatura kraju i jego zmagań. Lustro odzwierciedlające uczucie burzliwego narodu. Vincent obserwuje to, przemierza miasto kilometrami i tak jak wspomniany Dickens, poprzez wielogodzinne spacery, walczy z depresją.
Kolekcjonuje też szkice, znamy je, patrzymy więc na przejmujące dzieła Gustave Doré. Niczym pod mikroskopem przyglądamy się ludzkim tragediom. Oglądamy sceny, których doświadczał Vincent. Te proste rzeczy, staną się tematem jego pierwszych szkiców. Spod jego ręki wyjdą więc ujęcia kościoła w Petersham, Turhnam Green. W szkicu przedstawiającym Austin Friars widzimy zapowiedź burzliwego nieba, które wiele lat potem pojawi się w innych obrazach we Francji.
Van Gogh pozostaje nadal pod wielkim wpływem Charlesa Dickensa i George Eliot i ich próbie odnalezienia piękna w zwyczajnych i prostych scenach. Ta fascynacja zostanie potem zobrazowana w takich pracach jak: At Eternity’s Gate z 1890 (“Sorrowing Old Man”), “Chair”, 1888, “A Pair of Shoes” z 1886 roku (Les Souliers).
Londyńskie trzy lata, to życie w szkicach. To próba odnalezienia odpowiedzi na dręczące go pytania, zdefiniowania samego siebie, połączenia w całość wszystkich odcieni uczuć, jakie nim targają. I targać będą do końca jego życia. W Wielkiej Brytanii Vincent kochał kolory. Kolory słów, ale jeszcze nie barwy. Te pokocha dopiero we Francji.
Póki co, jedność z jesienią. Sezonem przepełnionym ciepłymi, spokojnymi barwami. Tak, jakby nie mógł znieść jaskrawości wiosny czy ostrych kolorów zimy. Obraz, który przyciąga jego uwagę to “Chill October” Johna Everett Millais, namalowany w 1870 roku. Vincent wspomina go, nie tylko w swoich listach do Théo, ale zdaje się go nosić w swoim sercu do końca życia. Odzwierciedli go potem kolorami, przykrywając chłód angielskiego października słońcem Prowansji. Jego pierwsze interpretacje widzimy zarówno w obrazie “Avenue of Poplars in Autumn” jak i w “Autumn Landscape At Dusk”. Oba namalowane już po opuszczeniu Londynu. Pierwszy dokładnie w Nuenen, niedaleko Eindhoven. Oba mają ten sam motyw, samotnie przemierzanej drogi. Jednakże ich wydźwięk jest zupełnie inny. Na pierwszym z nich widzimy postać, kierującą się w stronę widza, idącą odważnie do przodu. Na drugim z nich, mamy wędrowca, odwróconego do nas plecami, podążającego zatem w nieznane.
Londyn i tęsknota za nim pozostanie w sercu van Gogha do końca. W jednym z listów do Théo, kiedy wspomina lata spędzone w Wielkiej Brytanii pisze: “Jestem chory z tęsknoty za krajem obrazów”.
Dwa lata przed śmiercią namaluje wyjątkowy obraz, który wymyka się wszelkiej interpretacji. Jest pięknem doskonałym. I hołdem złożonym Londynowi. To Starry Night Over the Rhône (La nuit étoilée). Patrząc na niego, nie sposób nie zobaczyć szkicu Gustave Doré – „Parlament nocą”z 1872 , czy nie usłyszeć głosu van Gogha, mówiącego w liście do brata: ”Kiedy byłem w Londynie, jakże często stałbym nad brzegiem Tamizy i malował drogę, którą przemierzyłem wieczorem z Southamptom”. To wieczorne ujęcie miasta, zdaje się być bardziej gwarne i pełne życia niż nie jeden, dzienny obraz. Niebo faluje niczym wzburzone morze, światła latarni i gwiazd tańczą razem w jakim dziwnym uniesieniu. Przyglądają się sobie nawzajem, oświetlając miasto, którego są częścią. Tworzą razem kosmiczną całość, niemalże doskonałą. W rogu ukryta para, zdaje się być zbędnym elementem. Intruzem, który wtargnął do doskonałego świata bogów. Do świata, do którego nie należy. Stąd pozostaje w ciemności. Światła gwiazd i latarni zdają się być poza jego zasięgiem. Vincent nosi w sercu obraz londyńskiego wybrzeża, królowej wszystkich rzek – Tamizy, ale wie, że nie należy on już do tej rzeczywistości. Podąża w innym kierunku.
Van Gogh kończy swoje życie w roku w 1890 roku w Auvers-sur-Oise. We wczesnych latach XX wieku, rozpoczyna jednak, w pewnym sensie i nowe. Tym razem w dziełach brytyjskich malarzy, którzy zafascynowani jego malarstwem odpowiadają na jego miłość do ich kraju licznymi interpretacjami. I tak van Gogh, nagle staje się, najbardziej brytyjskim nie-Brytyjczykiem.
Harold Gilman, fundator Camden Town Group, namaluje w 1916 roku “Panią Mounter przy śniadaniu”, która jest swoistą odpowiedzią na van Gogha “Augustine Roulin”. Widzimy tą samą godność w kobietach, które na przekór wszelkim standardom piękna i społecznej klasyfikacji stają się muzami artystów. Patrząc na jeden z obrazów Spencera Gore, zatytułowany The Beanfield, Letchworth trudno nie zobaczyć Pejzażu Auvers van Gogha. Jednak motywem, który najczęściej powtarza się u angielskich malarzy i który na zawsze ugruntował pozycje van Gogha w Brytanii są jego słoneczniki. Namalował je w 1888 roku w Arles, do Londynu trafiły dopiero w 1910 roku na wystawę w National Gallery i od tego momentu zajmują szczególne miejsce w sercu Anglików. Stały się natchnieniem dla takich artystów jak Frank Brangwyn, Walijczyka, którego “Słoneczniki” zdają się najpełniej odzwierciedlać melancholijną duszę van Gogha.
Even Walters w “Still life with Chrysanthemums”, zachowując barwy Holedndra, nadał im zupełnie nowy wydźwięk albo taki Maththew Smith, którego “Kwiaty w wazie” są chyba najodleglejszą interpretacją oryginału. Przepiękne “Słoneczniki” Jacoba Epsteina, Winifred Nicholson zdają się pachnieć tak samo je te van Gogha.
Vincent van Gogh ubrał smętne spojrzenie Wielkiej Brytanii w kolory i zapachy Prowansji. Połączył rzeczy na pozór nie do połączenia. Stał się niczym litera “i”, spójnikiem między narodami, tak dalekimi, a jednak tak bliskimi sobie.