Wystawa Mariny Abramovic, pierwszej kobiety artystki, której indywidualna wystawa ma obecnie miejsce w galeriach głównych Royal Academy of Arts w Londynie, nie mogła pojawić się w lepszym momencie. Rok 2023 jest przecież rokiem kobiet w sztuce. Półki w księgarniach uginają się od literatury pokazującej ich dokonania na przestrzeni wieków, książka Katy Hessel, mimo swojej naiwności robi zawrotną karierę, a do tego dochodzą jeszcze podcasty, felietony i dyskusje wśród czołowych krytyków, w tym Jerry’ego Saltza, na temat roli kobiet w sztuce.
Tate Britain zmieniając swoją stałą kolekcję włączyła do niej większą niż zazwyczaj liczbę prac malarek i rzeźbiarek. Prawie każda galeria w Londynie wystawia teraz lub planuje wystawiać prace kobiet. Świat sztuki nagle uzyskał feministyczną twarz. Doszło do tego, że nie wypada obecnie mówić, iż prace kobiet są słabe, gdyż od razu można się narazić na posądzenie o seksizm czy intelektualną małostkowość. Sztuka jednak nie ma płci. Nie dzieli się na sztukę kobiet i sztukę mężczyzn. Nie obowiązuje w niej chory parytet. Dzieli się na sztukę dobrą i złą. I tej drugiej jest niestety coraz więcej.
Podczas panującej obecnie impotencji w sztuce współczesnej, wystawa Mariny Abramović przynosi ze sobą lekki powiew świeżości. Niestety jest to nadal powiew przeszłości. Z tą tylko różnicą, że dla współczesnych kobiet, mozolnie walczących z akceptacją swojego ciała, ta wystawa może być o wiele trudniejsza w odbiorze niż była dla ich rówieśniczek z lat 70 czy 80. Marina bowiem nienawidzi swojego ciała. Nieustannie staje z nim do walki, upokarza je i okalecza. Cielesność jest dla niej przeszkodą w osiągnięciu spirytualnej pełni. Dlatego robi wszystko aby zdegradować ją do roli transformera, przedmiotu z którym można zrobić, co się tylko chce. Prawdziwe spełnienie przychdzi w bólu i poprzez ból. Jest z nim wręcz tożsame. To ból daje „pokój”, a widok krwi uspokaja.
Wszystko co Abramović robi w zakresie swojej twórczości ma początek i koniec w cierpieniu. Jej obsesja na punkcie samozagłady, podszyta różnymi teoriami i duchowościami, bierze swój początek w relacjach z matką, a właściwie jej braku. Zimna, odtrącająca ją fizycznie i emocjonalnie, stworzyła w niej swoistego rodzaju „wyrwę”, „duchową otchłań”, którą Marina próbuje nieudolnie cały czas zalepić. Rozkoszuje i babrze się w cierpieniu. Tym razem jednak nie jest już małą dziewczynką, którą można skrzywdzić lub porzucić. Jest dorosłą kobietą, która sama potrafi sobie włożyć nóż w serce. Niestety do tego aktu potrzebuje widowni. Jest jak wampir, który aby żyć potrzebuje cudzej krwi – „Bez ludzi jestem niczym. Jestem pustką”. Samookaleczanie się w samotności nie przynosi jej ukojenia. Samookaleczanie się w świetle jupiterów daje jej intelektualny orgazm.
Jednym z pierwszych przesłań, na które widz trafia na wystawie w Royal Academy of Arts to: „Jestem przedmiotem”. Przez pokolenia kobiety walczyły, aby nie być redukowanymi do poziomu ciała, aby nie być przedmiotami w rękach mężczyzn czy systemu. Walczyły, aby mieć głos, a nie szept i ciało takie jakie chcą, a nie jakiego się od nich oczekuje. Kiedy sufrażystki przecięły sznurki gorsetów wyzwoliły nie tylko swoje myślenie, ale także swoją fizyczność. Powiedziały „nie” wszelkim zniekształceniom. Marina Abramović cofa kobiety nie tylko o kilka pokoleń, ale przede wszystkim daje zgodę na przemoc względem nich. Kiedy podczas „Rhytm 0” (1974) położyła przed sobą 72 przedmioty, w tym noże, nabitą broń, szpikulce i powiedziała do publiczności – „ Jestem obiektem. Zróbcie ze mną, co chcecie”– tym samym dała przyzwolenie na przemoc nie tylko fizyczną lecz także psychiczną. Zarówno w stosunku do niej samej, jak i do publiczności. Bo czyż ofiarą jej performensu nie jest także widownia? Czy włożenie komuś do ręki pistoletu zwalnia od wzięcia odpowiedialności za to, że może on wystrzelić? Każda ofiara przemocy domowej wie, że za doświadczanym złem, zawsze kryje się dokonałe „usprawiedliwienie”. W przypadku Mariny też tak jest. – „To jest sztuka”- mówi. – „Nadal tego nie rozumiecie?”
Mimo swoich rozmiarów, wystawa Mariny Abramović w Royal Academy of Arts w Londynie, nie jest jej retrospektywą. Sama artystka mówi, że jest raczej wyborem prac pochodzących z początku jej kariery, które w jakiś przedziwny sposób mają powiązanie z pracami współczesnymi. Jest niewidzialym mostem między latami 60 i XXI wiekiem. Łącznikiem pomiędzy tym co niemożliwe, a tym co szalone.
Wszystkie pokazane na wystawie performensy stawiają w centrum ciało. Widzimy je na archiwalnych nagraniach, na zdjęciach, a także na żywo, kiedy stajemy tuż obok obcego, nagiego ciała modela odgrywającego scenę przed kilkudziesięciu laty. Widzimy jak oddycha, jak napinają się jego mięśnie. Dostrzegamy jego zmęczenie i ból spowodowany bezruchem. Widzimy człowieka sprowadzonego do roli obiektu muzealnego. Dla Mariny Abramović ciało jest zarówno przekaźnikiem emocji, jak również odbiorcą i transformerem informacji. Jest źródłem wszystkiego, a zarazem końcem, przed którym nie sposób uciec. Jest polem do eksperymentów i poligonem wojskowym. Jest także ograniczeniem, które nie pozwala na wiele rzeczy, ale jednocześnie trampoliną wnoszącą nas na duchowe wyżyny. Jest także długoletnim procesem, którego zakończenie zawsze jest bolesne.
Dla Abramović tradycyjne formy przekazu były od wczesnych lat niewystarczające. Jakby przynależały do epoki, którą artystka bardzo szybko opuściła i nigdy nie chciała powrócić. Malarstwo i rysunek pojawiły się u niej jako pierwsze i jako szybko zniknęły z jej życia. Będąc dzieckiem malowała sny, w których centrum zawsze była ona – Marina. Ja i Sztuka! A nie na odwrót. Ta posunięta z czasem do granic absurdu ego-centralizacja jest widoczna we wszystkich pracach Abramović. Do ciała jako instrumentu artystycznego zwróciła się dopiero podczas studiowania na Akademii Sztuk Pięknych w Belgradzie. -„ Była tam jedna modelka, którą zawsze malowałam od tyłu. Była ona bardzo dużą kobietą , monumentalną wręcz. Kochałam jej ciało ponieważ przypominało mi ono krajobrazy. W jej ciele ujrzałam góry, pagórki i rzeki. Malowałam ją przez cztery lata mojego pobytu na Akademii. Ale zawsze z tyłu. Pewnego dnia, odwróciła się do mnie. Spojrzałam jej twarz i zobaczyłam pustkę.” To spotkanie wyzwoliło w Marinie Abramović pragnienie pójścia dalej, głębiej, a w końcu do przekroczenia granicy, której nikt tej pory nie przekroczył.
Jej pierwszym performensem był „Rhytmn 10” (1973) nawiązujacy do serbskiej gry „nożem między palcami”. Abramović wykorzystała w nim jako narzędzie przekazu nóż, który to następnie wbijała sobie między palce, raniąc się przy tym samym niejednokrotne. Marina poszła jednak dalej niż tradycyjna gra – w swoim przedstawieniu użyła bowiem nie jednego, ale 20 noży o różnej wielkości ostrza. Za każdym razem kiedy się zraniła, zmieniała nóż. Z jej palcy płynęła brunatna krew, wprost na leżącą przed nią białą kartkę. Marina była w ekstazie.
„Rhytm 10” zapoczątkował 50- letnią karierę artystki, podczas której perfermens stanie się osią wszystkich jej dokonań. Będzie dla niej czymś więcej niż tylko artystycznym przekazem. Stanie się wręcz permanentnym stanem umysłu. Od tego momentu, Abramović będzie używała swojego ciało do tego, aby zrozumieć nie tylko swoją duszę, ale i duszę narodu, którego nigdy mentalnie nie opuściła. Będzie okaleczała swoje ciało, będzie je szprycowała naroktykami do utraty przytomności, będzie biczowała się na oczach obcych ludzi, będzie wydawała dźwięki, które u większości społeczeństwa wywołują strach lub oburzenie.
Każdy z jej performensów jest atakiem na własną cielesność. Tak jakby wszystko, co tworzy jej fizyczność było złe i należy zniszczyć, zadać ból i upokorzyć. Ciemność jest ważniejsza od światła. Życie przychodzi przez ból i krew. Czy to echo ortodoksyjnego chrześcijaństwa, które nigdy nie pogodziło się z ludzką cielesnością? A może jednak coś więcej, o czym ani my, ani sama Abramović nie ma pojęcia?
W epoce, w którym akceptacja własnego ciała odgrywa kluczową rolę dla dalszego rozwoju, performensy Mariny są wyjątkowo trudne w odbiorze. Jej masochistyczne zachowania mające swój początek w dość traumatycznym dzieciństwie, sprawiają przyjemność głównie jej samej.
Niejednokrotnie podczas swoich występów Marina Abramowić igrała nie tylko ze śmiercią, ale również z poczuciem dobrego smaku. Co więcej, z przyjętych norm i tematów, uznawanych za taboo, uczyniła swoje życiowe motto.
Wszystko co kontrowersyjne dla świata, dla niej było i jest powodem do głębokiej eksploracji i publicznego ekshibicjonizmu. – ‘ Do pewnego momentu byłam nieprawdopodobnie nieśmiała, byłam introwertyczką. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym rozebrać się publicznie. Ale kiedy raz to zrobiłam, coś we mnie zaskoczyło. Nie była to „biedna Marina”, ale „Marina w swym najwyższym JA”.’ Doprowadziło ją to w pewnym momencie do artystycznej prostytytucji, której jedynym celem- zdaje się- być przyciągniecie tłumów.
Abramović od początku swojej kariery kwestionowała zastany porządek. Jej występy w latach 70-tych ściągnęły na nią uwagę partii komunistycznej, która patrząc na jej „artystyczne wybryki” zdawała się pytać: ” Jak to możliwe, że córka Generała pali symbole komunistyczne w środku miasta?” (przyp. red. Rhythm 5, 1974) Ówczesne media widziały miejsce Mariny Abramović raczej w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, niż w muzealnych przestrzeniach. Ona sama widziała siebie w centrum zainteresowania.
Niejednokrotnie w wywiadach, artystka podkreślała, że tworzy tylko wtedy, kiedy jest czymś przerażona, kiedy strach przed czymś lub kimś staje się nie do zniesienia. Wtedy staje do walki z demonami i to nie tylko przeszłości, ale także, a może i przede wszystkim, teraźniejszości. Walczy z poczuciem bycia nikim i pragnieniem bycia kimś. Z introwertyzmem, który przejawia się w cielesnym ekshibicjonizmie, ale jedncześnie z totalnym zamknięciem się w wewnętrznym świecie, który staje się coraz bardziej klaustrofobiczny.
Mimo międzynarodowej kariery Abramović nigdy mentalnie nie opuściła Bałkanów. Cały czas jest w niej złamane serbskie psyche, które wszędzie widzi przemoc i krew. Które w śmierci i destrukcji upatruje ukojenie duszy. Jej Balkan Baroque zaprezentowany, po raz pierwszy na Bienale Weneckim w 1997 jest swoistym rytuałem oczyszczenia Serbii z horrorów wojny – „Powiem wam jak zabija się szczury na Bałkach” – zaczyna Marina.
Na wielowarstwową psychikę Abramović nakładają się dodatkowo dwie sprzeczne ze sobą ideologie, którymi była karmiona od dziecka. Pierwsza to doktryna komunistyczna, której wyznawcami byli jej rodzice. Druga to prawosławie, które sączyła jej do ucha babcia. Po latach artystka powie, że to wczesne obcowanie ze światem duchowym skierowało ją potem na drogi buddyzmu, szmanizmu i szeroko pojętego spirytualizmu, od którego uzależniła się niczym narokoman od heroiny. Te dwie wykluczajace się ze sobą drogi: ateistyczny komunizm i ortodoksyjna duchowość sprawiły, że dla artystki kontrowersyjność i sprzeczność stały się jedynym sposobem, za pomocą którego potrafiła wyrazić samą siebie. Ukształtowały ją w sposób, w który dwie wykluczające się idee, tworzą jedną, paradoksalnie, spójną filozofię życia.
„The Artist is Present” jest jednym z ważniejszych performensów w karierze Mariny Abramović. Nie mogło więc go zabraknąć na wystawie w Londynie. W sposób wręcz namacalny pokazuje nieprawdopodobną siłę sztuki i jej oddziaływania na publiczność. Jest niczym tornado, którego nie można powstrzymać. Z tą tylko różnicą, iż w peformensie artystki nie było żadnego ruchu. Był bezruch posunięty do granicy śmierci.
Do tego wystąpienia Abramović przygotowywała się ponad rok. Jedząc i pijąc tylko w nocy. Ćwicząc oddech i ruch mięśni dzięki czemu jej ciało było w stanie wytrwać bez ruchu przez 6 godzin. Artystka miała wtedy 65 lat. W jednym z wywiadów stwierdziła, że nie mogłaby tego dokonać mając 20 lat, gdyż nie miała wtedy takiej kontroli nad ciałem i umysłem jaką miała w późniejszym wieku. Na przeciw Abramović usiadło prawie dwa tysiące osób. Każda z nich przyniósła na spotkanie z nią swój własny emocjonalny bagaż. Obcnie nie sposób nie odnieść wrażenia, że tradycyjny performens umiera. Ludzkie relacje zastępuje technologia. Coraz więcej prac jest tworzonych za pomocą programów komputerowych. Spotkanie z drugim człowiekiem, a zwłaszcza z jego fizycznoscią przestało być atrakcyjne.
Paradoksalnie to, co Abramović zrobiła w latach 70-tych byłoby do powtórzenia w dzisiejszej rzeczywistości. Muzea nie wydałyby teraz zgody na jej masochistyczne performensy, głównie ze względów bezpieczeństwa, ale także z politycznej poprawności, która na wszelki wypadek woli kontrowersyjne stwierdzenia trzymać zamknięte w szafie na klucz. Sama artystka twiedzi, że artyści są obecnie pozbawieni wolności tworzenia. To dość szokujące stwierdzenie w ustach kogoś, kto mieszka w Nowym Jorku i o którego prace zabiegają największe galerie świata.
Mimo zdawałoby się wszechobecności Mariny na wystawie (widzimy ją na filamch, słyszymy jej głos) odczuwamy jednak jej brak. Technologie nawet te najbardziej rozwinięte, nie zastąpią oddechu drugiego człowieka. Multimedialne wystawy nie dadzą nam doświadczenia obcowania z żywym organizmem. Marina na tej wystawie jest nieobecna. Wynajęci przez nią modele odtwarzają cztery słynne performensy: Imponderabilia, Nude With Skeleton, Luminosity oraz The House with the Ocean View.
Jak przy każdej kopii, także tym razem wiemy, że nie obcujemy z oryginałem. Że to, na co patrzymy jest tylko imitacją. Ich „re-performensy” nie mają żadnej siły rażenia. Są bardziej teatrem niż performensem. Nie ma w nich bowiem tego pierwotnego, erotycznego wręcz napięcia, które widoczne było u Mariny i jej kochanka Ulay’a. Jest tylko walka z własną słabością. Nie to jest jednak największym zarzutem, ale to że celem performensów Mariny była interakcja z publicznoscią. To dlatego trwają one po kilka godzin. Aby dać szanse zarówno artystce jak i widowni „wejść” we wspólne doświadczenie.
Na wystawie w Royal Academy of Arts, wszystkie performensy, albo są otwrzane z taśmy, albo odtwarzane za pomocą modeli, którzy zmieniają się co 30 minut. Nikt z widowni nie jest więc w stanie wejść w interakcje z Mariną, gdyż po pierwsze jej nie ma, a po drugie pośród kilku „re-performensów” nie ma ani jednego, prawdziwego.
Royal Academy of Arts czekała 255 lat na to, aby pokazać prace kobiety artystki w głównej galerii. Odmówiła tego zaszczytu m.in Tracy Emin największej ikonie współczesnej sztuki brytyjskiej. Natomiast zgodziła się pokazać prace narcystycznej Serbki z kompleksem Jezusa, która kobietę sprowadziła nie tylko do wymiaru ciała, ale wręcz do przedmiotu. Czy była to dobra decyzja? Ilość sprzedanych biletów w ciągu pierwszego tygodnia wystawy kryje w sobie odpowiedź.
Marina Abramović, 23 września – 1 stycznia 2024, Royal Academy of Arts, Londyn.