Poznałam ją w dniu, w którym umarła. W tym momencie wszystko wskazywało na to, że nasze drogi się minęły, tak jak rozchodzą się drogi pielgrzymów zmierzających do różnych świątyń. Drogi jednak nie zawsze prowadzą tam, gdzie myślimy. Nie są też tym, na co wyglądają. W ten sposób Shinoda Tōkō, stała się moją drogą. Drogą do głębi Japonii. Do miejsca przesiąkniętego samotnością, która dla jednych jest oazą wytchnienia, a dla innych wrotami do piekła.
– „Ludzie w gruncie rzeczy są samotni” – mówiła. To jest samotność wynikająca z ich aktu stworzenia. Samotność, która jest zgodą na bycie niezrozumiałym i odtrąconym. Shinoda Tōkō nie chciała być jak rozpieszczone dziecko, które domaga się uwagi czy akceptacji. Nikt bowiem nie jest w stanie zrozumieć do końca drugiej osoby, a tym samym dzieł artysty, które wywodzą się z zamkniętej krainy jego serca. Malarstwo Shinody nadal pozostaje dla mnie tajemnicą. Im bardziej się do niego zbliżam, tym bardziej czuję, jak jest niedostępne. Wywodzi się ono bowiem z czeluści jej samotnej duszy, która poświęciła wszystko, aby malować tak, jak nikt dotąd.
Tokyo – Minato
W Tokyo ląduję o poranku.
Mimo wczesnych godzin, miasto tętni życiem. Jego ulice są pełne mężczyzn w czarnych garniturach i pań w spódnicach za kolano, trzymających nad głową parasolki chroniące ich nieskazitelnie białą cerę przed promieniami słonecznymi. Swoje pierwsze kroki kieruję w stronę Minato, gdzie przez większość swojego życia mieszkała Shinoda Tōkō. Jej mieszkanie i pracownia znajdowały się na ostatnim piętrze, w jednym z budynków przy wąskiej ulicy, niczym nie wyróżniającej się spośród setek innych ulic w Tokyo. To właśnie tam, w całkowitej ciszy i milczeniu powstały jej największe dzieła. W przestronnej pracowni, na którą teraz spoglądam, zaaranżowanej w taki sposób, aby Tōkō mogła zawsze pracować przy świetle dziennym, znajduje się zapis jej duchowego życia.
Pędzle wedle świętej reguły Bunbu Shiho, tusz, kamień do jego wyrabiania, papier „washi”. Pod jedną ze ścian wisi ponad 200 pędzli do kaligrafii. Fude. Każdy z nich przeznaczony jest do innego rodzaju kreski, każdy z nich wymaga innego prowadzenia. Shinoda najbardziej lubiła szerokie pędzle zakończone luźnym włosiem. Malowanie nimi wymaga od malarza niezwykłej koncentracji i dyscypliny. Są to jedne z najtrudniejszych pędzli, którymi tylko artyści formatu Shinody są w stanie odpowiednio kierować. W rękach amatora stają się one bezużytecznym, nieposłusznym narzędziem.
Codziennie rano, Shinoda Tōkō ubrana w kimono, stawała nad owalnym kamieniem pochodzącym z dynastii Shang, aby wyrabiać w nim sumi – najdoskonalszy rodzaj tuszu. Jej ręce pracowały pewnie, żaden gest, który czyniła nie był przypadkowy. Kiedy tusz był gotowy przechodziła do znajdującego się nieopodal stołu, na którym rozciągnięty był tradycyjny japoński papier „washi” pochodzący z prefektury Gifu, z rodzinnych stron matki artystki. Shinoda brała do ręki zamoczony w tuszu pędzel i jednym ruchem malowała na nim kreskę. Nie było w niej zawahania, gdyż to, co namalowała, zobaczyła wcześniej oczami wyobraźni. Ręka i tusz to jedynie odzwierciedliły. Po jej namalowaniu, artystka często siadała, brała głęboki oddech i niczym mnich pogrążony w medytacji spoglądała na tworząca się przed jej oczami kompozycję. Miała ponad sto lat i nadal malowała z taką samą żarliwością z jaką robiła to, gdy miała 30 lat i odkrywała wtedy nowy fascynujący świat – malarstwo abstrakcyjne.
Tōkō Shinoda, a właściwie Tōkō Bokuda urodziła się w Mandżurii 28 marca 1913 roku jako piąte z ośmiorga dzieci w zamożnej japońskiej rodzinie mieszkającej w domu zaprojektowanym przez brytyjskiego architekta Josiah Condera. Cander, urodzony w Brixton, został zatrudniony przez rząd Meiji jako profesor architektury na Imperial College of Engineering i wkrótce stał się autorem wielu budynków użyteczności publicznej w Japonii. Dom Shinody był przesiąkniętym literaturą, poezją i sztuką. Był on miejscem, w którym najświętsze tradycje Japonii mieszały się z kulturą rosyjską. Matka Tōkō, Jōkō rozczytywała się w Tołstoju, wypiekała codziennie Castellę (ciasto biszkoptowe przywiezione do Japonii w XVI wieku przez portugalskich misjonarzy) oraz gotowała wodę w samowarze. Śniadania przygotowywane były przez kucharkę i zawsze w tradycji japońskiej, aczkolwiek ojciec artystki preferował rano kawę niż herbatę. Matka Shinody również przygotowywała posiłki, zwłaszcza potrawy zaczerpnięte z kuchni rosyjskiej. Kiedy Tōkō miała dwa lata, rodzina powróciła do Japonii, osiedlając się w Tokyo, gdzie nadal kultywowała swój japońsko – rosyjski styl życia.
Początki
Na szóste urodziny artystka dostała od ojca pierwszy zestaw do kaligrafii. Tego dnia zaczęła się jej długa droga, która miała doprowadzić ją do malarstwa abstrakcyjnego. Zanim jednak do tego doszła, Tōkō Shinoda przeszła przez żmudną szkołę kaligrafii, która nauczyła jej dłoń dyscypliny, ale także pokazała, iż jej niezależny umysł musi szukać własnej drogi, wybiegającej daleko poza ramy konfucjanizmu, którego gorliwym wyznawcą był jej ojciec. Artystka bowiem nigdy nie chciała podążać w tym samym kierunku co inni i być jak żołnierz, kreślący prostą kreskę w wyznaczonym z góry kierunku. Jej linia zawsze podążała tam, gdzie nie powinna, gdzie wielka tradycja japońskiej kaligrafii ustępowała miejsce zachodniej abstrakcji. Wierzyła, że świat wprowadza w ruch bunt, a nie posłuszeństwo. – „Wiosenny wiatr ma jeden kolor, ale kwiaty kwitną w wielu barwach. Każdy powinien żyć swoim własnym życiem”, mawiała. Tylko ten, który tak żyje, może powiedzieć, że jest właścicielem swojego życia do ostatnich jego dni. Pisma Yukichi Fukuzawy – japońskiego filozofa i pisarza, który jako pierwszy podkreślał istotę „niezależnego życia jednostki” były dla Shinody jednym z jej pierwszych filozoficznych pokarmów. To one skierowały jej umysł na drogę poszukiwania wolności, zarówno intelektualnej jak i fizycznej. Tōkō odnalazła ją w malarstwie oraz samotności.
– “Jeśli złożysz dwie dłonie to nadal między nimi jest pusta przestrzeń. Szczelina wypełniona brakiem obecności” – powiedziała mi pewnego dnia, gdy czytałam jej autobiografię. Tak samo jest między ludźmi. Nawet między najbliższymi sobie osobami zawsze jest przestrzeń pozostawiona dla samotności, której nikt nie jest w stanie wypełnić. Ta pustka istnieje również między artystą, a jego dziełem. Między Shinodą, a jej sztuką od początku była, ta “negatywna przestrzeń”, której nie można było niczym zapełnić. Musi pozostać nienaruszona, aby skierować uwagę widza na to, co najważniejsze. Święty koncept “Ma”, w którym drzwi otwierają się na słońce, a człowiek zastyga w kontemplacji.
Aby zbliżyć się choć trochę do misterium jej malarstwa należy spojrzeć także na pisarzy, których Shinoda czytała i podziwiała. Swój umysł karmiła zarówno japońską literaturą w wydaniu Natsume Sōseki, Ryūnosuke Akutagawa, Osamu Dazai jak i rosyjską, której melancholia i ciemność ludzkiej natury, dotykały ją w sposób wyjątkowy. Malarstwo Tōkō jest bardziej zapisem jej myśli niż emocji. Jest pewnego rodzaju malarską literaturą, zakodowaną pod postacią barw i kresek. Można odczytać ją jedynie wtedy, kiedy opanuje się „alfabet Shinody”
Seki
Z Minato wyruszam w stronę Seki, niewielkiej miejscowości położonej w prefekturze Gifu. Do miejsca, o którym Tōkō mówiła, że jest krainą jej serca. To właśnie stamtąd pochodziła matka artystki, a obecnie znajduje się tam jedyne na świecie muzeum poświęcone Tōkō Shinoda. Aby się do niego dostać należy uzbroić się w cierpliwość. Droga bowiem, zupełnie jak malarstwo Tōkō, wydaje się z pozoru bardzo prosta. Nic bardziej mylnego. W końcu po czterech godzinach jazdy, trzema pociągami i dzięki uprzejmości taksówkarza z Gifu przyjeżdżam na miejsce. Wspomniane Muzeum Sztuki Współczesnej mieści się w czarnym niczym sumi, budynku. Jego prosta, geometryczna forma kryje w sobie ponad 1500 prac artystki. Muzeum powstało w 2002 roku, kiedy to prezes koncernu Nabeya Bi-Tech (NBK), Okamoto Taichi (1941-2009) przekazał do niego pierwsze 100 prac, które zakupił kiedyś do swojej prywatnej, wówczas, kolekcji. Okamoto był nie tylko biznesmenem, ale także miłośnikiem literatury, sztuki oraz muzyki. Po raz pierwszy zobaczył prace Tōkō, kiedy był młody i to, co w nich dostrzegł, siłę kaligraficznych znaków, których nie można odczytać w tradycyjny sposób, wywarło na nim ogromne wrażenie.
Na trwającej obecnie wystawie pod kuratelą Kaori Miyazaki pokazywanych jest 30 prac Shinody, począwszy od „For the Green” (1965), która była pokazywana na jej pierwszej indywidualnej wystawie w Nowym Yorku, a skończywszy na „No One Knows”, „In the Evening” oraz „Expanse” – trzech jej ostatnich obrazach jakie namalowała w wieku 104 lat, podczas swojego pobytu nad jeziorem Yamanaka.
Kiedy przekraczam przez próg tego niezwykłego muzeum ogarnia mnie kojąca cisza, wynikająca nie tyle z braku ludzi, ale z natężonego milczenia płynącego wprost z dzieł Shinody. Otacza mnie odwieczny świat japońskiej poezji, kaligrafii i kultury przetłumaczony na język zachodniej abstrakcji. Przetłumaczony w sposób tak doskonały, iż zdaje się być on indywidualnym bytem, równoległym nurtem w sztuce, którego nikt nie jest w stanie skopiować. Pod tym względem Tōkō Shinoda jest jak Francis Bacon na pewien sposób, którego malarstwa nie można ani pomylić z nikim innym, ani też naśladować. Wszystkie nieudolne próby jakie zostały podjęte, aby „malować jak Bacon” były katastrofą obnażającą słabość naśladowców i tym samym pokazującą niedoścignioną wielkość artysty.
Na wystawie można zobaczyć obrazy pochodzące z różnych okresów twórczości Shinody. Są na niej prace z wczesnych lat 50-tych, kiedy artystka odchodziła od czystej kaligrafii na rzecz ekspresjonizmu abstrakcyjnego, ale była wtedy w fazie przejściowej, jak również obrazy z czasu jej pobytu w Stanach Zjednoczonych z lat 70. i 80, a także z późniejszych lat, skończywszy na 2017 roku.
Sumi
W swoim malarstwie, wywodzącym się z kaligrafii, Shinoda Tōkō używała jedynie sumi – najdoskonalszej formy czarnego tuszu, który mieni się tysiącem jego odcieni, nigdy jednak nie osiągając pełnego nasycenia. Shinoda miała z nim personalną, wręcz intymna relację. Był on dla niej nie tyle narzędziem, a osobą o cechach żywiołu, nad którymi nie zawsze można zapanować. Artystka wierzyła, że to on – sumi- decyduje o końcowym kierunku kreski; że nie można go do końca kontrolować, nawet wtedy, kiedy antycypuje się jego ruch. Bywa, że przypomina on kropkę rosy na końcu bambusowej gałęzi, która opadając na powierzchnię białego papieru zmienia go tym samym na zawsze. Od tej pory nie ma już białego papieru oraz czarnego tuszu. Powstaje brama do niewidzialnego świata zamieszkałego przez duchy Japonii, do którego wstęp mają tylko nieliczni.
Shinoda Tōkō, która całe swoje życie miała oczy utkwione w naturze, nigdy nie chciała jej kopiować. Spoglądała na nią raczej jak na źródło inspiracji, które niczym sumi, może poprowadzić ją w niezaplanowanym kierunku. Chciała, do pewnego stopnia, współuczestniczyć w akcie stworzenia, który każdego dnia rozgrywał się na jej oczach.
– „Ponieważ tusz jest prowadzony przez wodę, nie łatwo nim kierować”, mawiała. Wystarczy chwila nieuwagi i wszystko trzeba zaczynać od nowa. Kierowanie nim wymaga nie tylko skupienia, ale także wyobraźni wyprzedzającej ruch pędzla. Nie ma bowiem tutaj miejsca na poprawki. Jest tylko jedna próba. Jeden gest, który jest zarówno pierwszym jak i ostatnim. Wynika on z wcześniej ułożonej kompozycji, której ostateczny kształt nadany jest przez pędzel zamoczony w tuszu.
– „W tuszu zawsze rozpoznawałam dwa przeciwstawne żywioły – ogień i wodę. Przypominały one muzykę Mozarta zawierającą w sobie zarówno smutek jak i radość”. Shinoda miała dwa ulubione znaki kanji: wodę i ogień, które to w konsekwencji doprowadziły ją do sumi, będącego owocem ognia i wody. Tusz żyje – mówiła.
– „W jednej chwili parzy mnie ogniem, aby za moment dać odczucie takiego zimna, że przypomina mi on arktyczny wiatr.”
Sumi zrodzony jest z ognia, a następnie schłodzony przez towarzyszącą mu wodę, dzięki czemu staje się kreatorem. Tusz, którego używała Tōkō pochodzi z chińskiej sosny. Drzewa symbolizującego samodyscyplinę. W czasach dynastii Han oraz Wei, w jego cieniu żyli literaci i filozofowie. Sumi przybyło do Japonii w 610 roku za sprawą koreańskiego mnicha Damjing (Donchō) i od tej pory stało się symbolem japońskiej kaligrafii.
Jej relacja z tuszem była o wiele bardziej intymna niż jakiekolwiek zachodniego malarza z farbami. Dla Europejczyków farby są jedynie narzędziem, martwym obiektem, które dopiero przy wprawnej ręce staje się częścią większej kompozycji. Dla Shinody tusz był równoległym partnerem, współkreatorem. Był też nosicielem tysiącletniej historii, której udziałem była Shinoda Tōkō, za każdym razem, gdy zamaczała w nim pędzel.
Patrzę na obrazy Shinody w Seki i przypominają mi się jej słowa: – „W przyrodzie nie ma prostych linii. Wszystkie rośliny, zwierzęta i ludzie są stworzeni z krzywizn.” Tworzenie prostych linii staje więc w kontrze do natury, w której my, Japończycy jesteśmy tak bardzo zakorzenieni. Mimo to nasze domy i kimona złożone są z prostych linii. Tak samo jak kawałki tamago. To wszystko tworzą proste linie. Ludzka ręka nie potrafi jednak narysować prostej linii bez pomocy linijki. Jest to forma doskonała pochodząca z innego świata”.
Tolman Collection
Opuszczam Seki i czuję w sobie ogromną ciszę wypełnioną obrazami przewijającymi się przed moimi oczami niczym klatki filmowe. Wiem, że to nie koniec mojej drogi. Czeka mnie w Tokyo jeszcze jedno, ważne spotkanie. Spotkanie z osobą, która znała Tōkō doskonale. Z Normanem H. Tolmanem.
Galeria „Tolman Collection” znajduje się na wąskiej ulicy niedaleko świątyni Zōjō-ji, w której w jednej sal, znajduje się 29 metrowy mural Shinody, w małym budynku przypominającym bardziej zabudowania z czasów Edo niż z nowoczesnego Tokyo. Drzwi otwiera mi jeden z asystentów Tolmana, po czym, on sam pojawia się w drzwiach. Wita mnie szerokim uśmiechem i jak przystało na rasowego Amerykanina od razu zaczyna rozmowę z taką swobodą i bezpośredniością, jakbyśmy znali się od wieków. Prowadzi mnie do pokoju zwanego „świątynią Tōkō”, w której znajdują się jej obrazy. Rozmawiamy o tym jaka była, jak to się stało, że on, amerykański dyplomata, stał się galerzystą, reprezentującym jedną z największych artystek współczesnej Japonii. – „To był czysty przypadek – mówi. Wynajmowałem mieszkanie naprzeciwko niej i kiedyś się spotkaliśmy na korytarzu. Zobaczyłem jej prace i pomyślałem, że mógłbym je sprzedawać. Na co ona spojrzała na mnie, tym swoim stanowczym wzrokiem i powiedziała – Wróć jak będziesz miał pięć milionów Jenów, to wtedy porozmawiamy”.
I tak zaczęła się ta przedziwna relacja, między młodym Amerykaninem, a starszą już wtedy Japonką. Tōkō nauczyła go wszystkiego, co dzisiaj wie o sztuce, a on wymyślał nazwy dla jej obrazów. Shinoda z początku nie chciała się na to zgodzić. Twierdziła, że obrazy abstrakcyjne nie powinny mieć nazw. Powinny zostać takie, jakie są. Abstrakcja nie potrzebuje wsparcia słów, aby być zrozumiana. Sama w sobie jest zamkniętą i kompletną opowieścią. Co więcej, kiedy nadaje się tytuły abstrakcyjnym obrazom, w pewien sposób się je ogranicza. Nie ma wtedy bowiem miejsca na wyobraźnie odbiorcy, gdyż wszystko już jest powiedziane. Normanowi jednak, w jakiś sposób, udało się to podejście zmienić.
– „Shinoda była bardzo bezpośrednia. Wiedziała czego chce. Na wiele tematów miała wyrobioną opinię. Nic i nikt nie był w stanie jej zmienić. To uczyniło ją wielką” – mówi Tolman i prowadzi mnie do kolejnego pokoju, w którym znajdują się jej litografie. Tōkō zaczęła je robić w latach 60. i do końca swojego życia powstało ich około 1000 sztuk. To, co różni jej litografie od prac innych artystów to fakt, że na końcu każdej kopii dodawała ona, jeden finalny ruch pędzla, nadając każdej kopii znamiona oryginału.
Czas z Normanem minął szybko. Nie wiadomo, kiedy początkowe 15 minut przerodziły się w trzygodzinną rozmowę wypełnioną wspomnieniami o tej wielkiej artystce i o świecie, który odszedł wraz z nią. Kiedy się żegnamy wiem, że to spotkanie zawdzięczam Tōkō. To ona do niego doprowadziła. Jakby chciała dodać do mojego pobytu w Japonii ten ostatni, bardzo osobisty gest, czyniąc go intymnym spotkaniem, niż zwykłą podróżą.