Dzień był szary i raczej melancholijny, kiedy pewna kobieta z wzdętym brzuchem, gdyż będący w takim kształcie w wyniku obżarstwa – zjadła bowiem, na raz- garść czekoladowych trufli, purée z ostryg, zimnego bażanta, dlatego nie mogło być inaczej: w jednej chwili poczuła się grubą i niepożądaną.
Położyła się na szczycie maszyny. Tak, maszyny. Ta ostatnia była cudownym wynalazkiem, zaprojektowanym specjalnie po to, aby pobierać hektolitry spermy od zwierząt i ptaków – świń, kogutów, ogierów, jeżozwierzy, nietoperzy oraz kaczek, a także, aby spowodować w użytkowniku, czyli osobie leżącej na tej maszynie, najbardziej spektakularny orgazm świata. I zmienić cały jego smutek i przygnębienie w euforię, spowodowaną tą nieziemską rozkoszą. Z tego związku, a właściwie wręcz mistycznej komunii, pomiędzy człowiekiem, zwierzęciem, a maszyną, poczęła się Leonora Carrington, której pojawienie się 6 sierpnia 1917 roku na świecie, wstrząsnęło całą Wielką Brytanią.
Taką oto, historię swojego poczęcia opowiadała całe życie, angielska malarka, jedna z wiodących figur brytyjskiego surrealizmu, która poproszona któregoś dnia, przez Joana Miró, aby kupić mu papierosy powiedziała, żeby sam sobie do cholery, poszedł i kupił.
– Nie bałam się żadnego z nich – wyznała wiele lat później w wywiadzie dla The Guardian. Poza tym Carrington miała o wiele bardziej bogate i zajmujące życie, niż być tylko dziewczynką na posyłki. Jej świat wisiał na krawędzi tego, co realne i tego, co zrodziło się z jej niewypowiedzianych tęsknot czy pożądań. Zarówno jej senne marzenia, jak i sny na jawie, karmiły jej zbłąkaną duszę od wczesnych lat, będąc powodem jej fizycznej i emocjonalnej alienacji. Leonora żyła w swoim własnym świecie, do którego nikt nie miał wstępu. Nawet ci, których kochała i dzieliła życie – Jestem, sama dla siebie tajemnicą – powtarzała.
Carrington, swoje wczesne dzieciństwo spędziła w Lancashire w północno-zachodniej Anglii, jeżdżąc konno i polując na lisy, czego później bardzo żałowała. Jej fascynacja zwierzętami, mitologią oraz szeroko rozumianą kulturą folklorystyczną była, jednym z tematów, które pojawiały się w jej malarstwie. Po zamieszkaniu w Meksyku, stały się wręcz dominujące. Lubiła powtarzać, że każdy z nas nosi w sobie duszę zwierzęcia. Leonor pochodziła z bardzo zamożnej brytyjsko – irlandzkiej rodziny, w której królował konserwatywny sposób myślenia, uwierający Leonorę gorzej niż pas cnoty. O ojcu mówiła, że bała się go bardziej niż Hitlera. Uciekała więc bardzo często w świat fantazji i ludowych baśni, które opowiadała jej, pochodząca z Irlandii, niania. Karmiła się też literaturą, zwłaszcza Lewisa, co jeszcze bardziej podsycało jej pragnienie wyrażania w sposób, w który nikt z jej rodziny nie był w stanie, ani zrozumieć, ani zaakceptować. Jednak to nie on, a Alexandra David – Néel oraz Herbert Read, mieli największy wpływ na jej dalsze życie.
Alexandra David-Néel była pierwszą kobietą, która dotarła do Lhasa w Tybecie, które w 1920 roku pozostawało zamknięte dla zagranicznych turystów. Alexandra, nie tylko przekroczyła jego granice, ale także rzuciła się w objęcia buddyzmu i została mniszką. Carrington mówiła o niej, że jest „elektryzująca”. Drugim źródłem inspiracji była książka Herberta Reada „Surrealizm”, którą dostała od matki i w której, kontrybuowali czołowi przedstawiciele tego ruchu: André Breton, George Hugnet oraz Paul Éluard. Na okładce znajdowała się reprodukcja obrazu Maxa Ernsta – jej przyszłego kochanka- mistrza, który całkowicie poległ zobaczywszy jej, niewinny – perwersyjny urok „femme-enfant” i uciekł z nią do Paryża, zostawiając za sobą, swoje dotychczasowe życie.
Państwo Carrington, nie mogąc poradzić sobie z jej krnąbrnym charakterem, zadecydowali, że jej dalszą edukacją i wychowaniem zajmą się siostry zakonne. Niestety i one poległy na tym polu. Szybko wydaliły ją ze szkoły tłumacząc, że nie mogą mieć uczennicy, która twierdzi, że jest reinkarnacją świętych. Leonora powróciła więc do swojego rodzinnego domu. Nie długo jednak. Tym razem wysłano ją do szkół we Florencji i Paryżu. Wszystkie te próby zakończyły się wychowawczym fiaskiem. W końcu rodzice ulegli i zapisali ją do Art School w Londynie, gdzie lekcje miała pobierać pod kierunkiem francuskiego modernisty purysty – Amédée Ozenfanta. Wreszcie Leonora Carrington znalazła swoje miejsce.
W 1935 roku poznała Maxa Ernsta na pierwszej w Londynie wystawie Surrealistów, na której pokazywano również jego obrazy. Na wernisażu jednak do niczego nie doszło. Ot, zwykła wymiana uprzejmości. Dopiero kolacja u wspólnych znajomych – Goldfingersów – zmieniła wszystko. To było jak „coupe de foudre”, kiedy Max wyciągnął rękę w moją stronę, by uchronić mój kieliszek przed upadkiem ze stołu – wspominała po latach. Obydwoje całkowicie oszaleli na swoim punkcie. Ona, zaledwie 19 letnia studentka i on, starszy o 26 lat, uznany malarz. Nazywał ją czule „Bride of the Wind”. Ernst nie wyobrażał sobie życia bez niej. Szybko opuścił żonę i czmychnął z Leonorą do Paryża, gdzie dołączyli do grupy pisarzy, fotografów oraz malarzy – surrealistów. Spotykali się z Louisem Aragonem, Paulem i Nusch Éluard, Marcelem Duchampem oraz André Bretonem. Dla Leonory ich doktryna była tym, na co czekała całe swoje życie i której wierna pozostanie do końca swych dni. Surrealizm nie tylko pozwalał na ujście jej wyobraźni, ale także dawał przestrzeń do dalszego rozwoju i eksperymentowania z nowymi formami, dla których nie było granic. Max Ernst był dla Carrington, nie tylko źródłem inspiracji czy substytutem ojca, ale także autorytetem, na którym zawsze mogła się oprzeć. To on zachęcał ją do malowania i pisania – Nauczył mnie wszystkiego – mówiła. W 1937 roku wydała swoje pierwsze, krótkie opowiadanie La maison de la peur, głęboko osadzone we freudowskiej psychoanalizie, którą wiele lat potem stanowczo odrzuciła.W Paryżu kochankowie nie pozostali długo. Wyprowadzili się do Ardèche, gdzie swój dom pomalowali w zwierzęce i półzwierzęce kreatury, a na tarasie postawili rzeźby syrenek. Goście, którzy ich odwiedzali z przerażeniem odkrywali, że Leonora wieczorem przycina sobie włosy, które następnie rano podaje im na śniadanie w omlecie. W tym samym czasie, czyli w 1938 roku Carrington ukończyła swój pierwszy obraz surrealistyczny Self-Portrait (Inn of The Dawn Horse). Między nią, a jej kolegami- malarzami, zawsze było pewnego rodzaju, wyczuwalne wręcz w powietrzu, napięcia. Przez większość z nich, kobiety były przestrzegane albo jako femme fatale, albo były muzami, albo obiektami pożądania. Innej klasyfikacji nie znali. W ich malarstwie ciało kobiece było najczęściej rozczłonkowane, pozamieniane w bezkształtne kształty, w których nic nie jest na miejscu. U Carrington wręcz odwrotnie. Kobiety otrzymały, to czego wcześniej nie miały – bogate wnętrze.
– Nie miałam czasu, aby być niczyją muzą. Byłam wtedy zbyt pochłonięta buntem przeciwko mojej rodzinie i uczeniem się bycia artystą” – powie wiele lat później, wspominając ten okres. Niestety idyllę przerwał wybuch wojny. Urodzony w Niemczech Ernst został zaresztowany przez francuską policję pod zarzutem szpiegostwa. Po czasowym zatrzymaniu, udało mu się, dzięki pomocy Peggy Guggenheim, zbiec do Stanów. Max i Leonora już nigdy do siebie nie wrócili. Ona, po jego aresztowaniu całkowicie się załamała. Prawie nic nie jadła. Piła jedynie sok pomarańczowy. Od całkowitej degeneracji, psychicznej i fizycznej, uchronili ją przyjaciele, którzy pewnego dnia stanęli w jej drzwiach mówiąc, że zabierają ją ze sobą do Hiszpanii. Tam niestety trafiła do zakładu psychiatrycznego w Santander, w którym na dzień dobry podano jej Cardiazol. Lek spowodował u niej cykl konwulsji. Miała być to alternatywa do elektrowstrząsów. Jej wspomnienia, dotyczące tego okresu są przerażające. Nazwała je Down Below, jakby wskazując na zapadnięcie się, zejście do podziemnego świata, w którym nie ma nic oprócz ciemności.
– Zostałam więźniem w sanktuarium pełnym zakonnic – pisze w jednym z rozdziałów. To właśnie w tym okresie powstał jej przejmujący obraz Green Tea (1942). Jej ucieczka z tego miejsca, jak wiele innych zdarzeń w jej życiu, mogłaby stanowić kanwę dla niejednej opowieści. Jej rodzice zdecydowali o przeniesieniu Leonor do kolejnego zakładu, tym razem w Południowej Afryce. W czasie podróży przez Lizbonę, skąd miała wsiąść na statek, powiedziała swojej opiekunce, że musi skorzystać z toalety. Weszła więc do pobliskiej kawiarni, uciekła tylnymi drzwiami, skąd następnie wzięła taksówkę i udała się prosto do ambasady Meksyku. Szukała pomocy u Renato Leduc – meksykańskiego poety, dziennikarza i ówczesnego Ambasadora Meksyku, którego poznała przez Pablo Picasso. Renato rzeczywiście jej pomógł. Zrobił to, żeniąc się z nią. Młoda para udała się wkrótce do Meksyku, zatrzymując się po drodze na rok w Nowym Jorku, gdzie Carrington podała André Bretonowi potrawkę z zająca, nafaszerowaną ostrygami. Mexico City powitało ich dość chłodno. Frida Kahlo nazywała Leonorę i jej krąg znajomych – „Dziwkami z Europy”. Mimo, że to małżeństwo z rozsądku, bardzo szybko, bo już w 1943 się zakończyło, Leonora pozostała w Meksyku. Jej twórczość zaczęła nabierać coraz większego tempa. Carrington stanowczo odrzuciła wpływ Freuda na ruch surrealistyczny i zwróciła się ku okultyzmowi oraz lokalnym wierzeniom. Zaprzyjaźniła się z hiszpańską artystką Remedios Varo, z którą wspólnie zaczęły studiować alchemię, święte teksty ludu K’iche – The Popol Vuh, rękopis z Chichicastenango, powstały na długo przez najazdem hiszpańskich konkwistadorów. Pobierała nauki od lokalnych curanderas oraz zaklinaczek dusz. Rozczytywała się w mitologii celtyckiej, Carlu Jungu raz Robercie Gravesie. Paliła przy tym marihuanę, którą hodowała na dachu swojego domu. Jej meksykańska pracowania była miejscem, w którym najlepiej się czuła. Była utopią jej własnych snów.
– Jestem starą kobietą, która wiele przeszła i którą czas bardzo zmienił – pisała w liście do przyjaciela w 1945 roku, mając zaledwie 28 lat. Dwa lata później miała swoją pierwszą, indywidualną wystawę w Nowym Jorku. Nie pojechała na nią. Powiedziała swojemu marchandowi Pierre Matisse’owi, że czuje się całkowicie wyalienowana ze świata. Jej anonimowość nie trwała jednak długo. Sukces obrazu gloryfikujący anonimowość The Artist Traveling Incognito (1949), jak i całej nowojorskiej wystawy, zakończył ją raz na zawsze.
W 1963, rząd meksykański zlecił jej wykonanie muralu na nowo otwartym muzeum antropologii w Mexico City. Carrington pokazała na nim świat upleciony z jej pół snów, wierzeń Meszików, oraz świata mitologii. Nazwała go El Mundo Magico De Los Mayas.
Leonora Carrington bardzo często przedstawiała siebie na obrazach w formie manekina lub zamaskowanej postaci. Osoby pozbawionej głosu i wpływu na otaczający go świat. Widziała w tym analogię do sytuacji kobiet i ich dyskryminacji. Wiele jej prac, porusza temat równouprawnienia, gender oraz feminizmu, choć jej rozumienie tych aspektów, nie zawsze szło w linii z przyjęta ogólnie konwencją. W 1970 roku publicznie stanęła po stronie ruchu wyzwolenia kobiet w Meksyku. Zaprojektowała nawet dla nich plakat Mujeres Conciencia. Jej życie prywatne zaczęło również pomału się układać. Związała się z węgierskim fotografem Emerico Weisz, który kiedyś przeszmuglował z Paryża do Marsylii trzy walizki wypełnione kliszami zdjęć, dokumentujących hiszpańską wojnę, za co został internowany i zesłany do Algierii. Była na swój sposób szczęśliwa. Urodziła mu dwóch synów, z czego jeden z nich, podążył w jej ślady. Była z nim, aż do śmierci Weisza w 2007. Sama odeszła 4 lata później, mając 94 lata. Ostatnia Królowa Surrealizmu.