Zadanie jest następujące: napisać recenzję z ostatniej wystawy Andrzeja Pągowskiego, który na złość postanowił namalować obrazy zamiast zaprojektować plakaty. Nazwał ten występ „od nowa”, żeby podkreślić różnicę w swych dokonaniach, położyć sznurek graniczny pomiędzy gigantycznym dorobkiem w grafice i plakatach, a tym otwarciem.

W dawnej Francji był taki obyczaj w bistrot, że wkładano sznurek do butelki z supłami, aby odmierzać ilość wypitego wina. Kiedy trunek się skończył, kelner podchodził do stolika z pustą butelką i pytał: od nowa?

Bo „od nowa” brzmi jednoznacznie. Jest wszak początkiem, który zamyka przeszłość. Lecz czy tak rzeczywiście jest? Ja tego nie wiem. To przekorność artysty.

To tak jak opisanie nocy. Do tego trzeba solidnej szklanki whisky i oczekiwania na księżyc.

Zanim przyszła pierwsza myśl o jego malarstwie, zasnąłem. Nie wiem jak długo zapadłem w ten sen. Chciałem początkowo, aby wyśnił mi się Pągowski i podpowiedział kierunek myślenia. Ja przecież wiem, że każdy będzie mu teraz kadził, że jest fajne i kolorowe, że takie całkiem inne, albo – jak w tej „sztuce kochania” – zaskakujące.

Śniła mi się prezerwatywa na kciuku, którą narysował w 1997 roku. Twierdził wtedy Pągowski, że chronią od AIDS.

Bądź jak Pągowski-pomyślałem tuż przed snem. Nie pękaj.

Obudziłem się z myślą, że Fuji nie istnieje. Że to tylko aplikacja w iPhone. Przez moment nie wiedziałem, gdzie się znajduję, może w pociągu do St Pancras, a może w Omoide Yokocho, albo gdzieś pośrodku Québecu przykryty szkockim kocem, a z nieba sypie się różowy śnieg.

A zatem jest wciąż noc. Louis Aragon napisał, że „między naturalnymi potęgami znajduje się jedna, której władza, uznana od wieków, zawsze pozostaje tajemnicą i wmieszaną w ludzki los – to noc. “

A teraz w tej czarnej ułudzie, podążam za gwiazdami i zatapiam się w szklance Hakushu. Whisky rozgrzewa mój język i trzewia.

Noc rozpuszcza jak u trupa swoje włosy i muska moje policzki. Smutek wyłazi na ulicę jak mętne światło z latarni w Buttes-Chaumont, dociera do stacji Crimée, gdzie odprowadza mnie dźwięk kołysanki. Może to Chopin, a może Brel właśnie…

Tęskna niemoc ogarnęła mnie nagle.

Smutek.

Ludzie poszukują wtedy rozkoszy, a ja sięgam do dźwięków. Ktoś śpiewa „Precz z moich oczu”. A zatem siadam u progu domu, przy stacji Crimée i słucham dalej, gdy śpiewa później Ravela. Muszę doskonalić swój umysł. Stymulować go. Skutecznie i kreatywnie. To kaizen.

Pisanie o Pągowskim to zadanie karkołomne. Wyłamuje się z definicji, podobnie jak tych dwóch wielkich, którzy stanęli tuż za jego plecami – Waldemar Świerzy i Franciszek Starowieyski. Trzeba sięgać głęboko w korzenie, w sens istnienia, estetykę, biegłość, tysiące powodów, dla których rysunek jest taki, a nie inny. A przecież w przypadku Świerzego nic nie trzyma się kupy, żadne schematy nie pasują, porównania są zbyt płytkie.

Ze starymi mistrzami tak właśnie jest. Wyłamują się z reguły. Jak z tą hrabiną Kodłubaj z Québecu. Polska szkoła plakatu. Ale, co to, tak naprawdę znaczy? Że maszeruje koń z dumnym kawalerzystą, jakoby księciem Poniatowskim na głowie w kepi i epoletami marszałka na ramionach. Lecz bez twarzy. To znak czasu i stanu umysłu. Na wskroś polski. Czyli Gombrowicz. Ciężka kotwica, która łączy nieśmiertelną chorobę stanów uczuciowych z otaczającą rzeczywistością, odległą od wszelakich związków intymno-patriotycznych, bo przecież sięgających do uniwersalnych i prostych znaków ze świata i duszy artysty.

Jest Gombrowicz, a także Wajda, Majewski, Wałęsa, Kieślowski i wszystkie nasze nieszczęścia.

Wszystkie traumy i zwycięstwa.

Kiedyś było tak: Artysta Plastyk układał sobie na desce wszystkie elementy. Najpierw jednolite tło, potem jakieś fotografie, wycinał na przykład rożek z gazety. Układał litery. Paski, kropki. Był wszak perfekcjonistą. Albo sklejał kolaże z rzeczy znalezionych na biurku. Kawałki kartek, różne rastry, fotografie, patyki znalezione w ogrodzie lub rysunki. Jak u Cieślewicza Mona Liza chińskiego przywódcy. To maniera starych mistrzów.

Dobra cecha.

Mimmo Rotella wycinał, sklejał, potem drukował, następnie darł i znowu sklejał.

Technik było niegdyś wiele, potem pojawił się tablet i rysik. Plakat powstawał na iPadzie. W formie czystej w przenośni i dosłownie.

Akrylem nie można malować na ekranie iPada. Trzeba się pobrudzić.

Pągowski spadł z nieba w momencie, kiedy sklejanie na podłodze było już przeszłością, a iPad dopiero się rodził.

Nie wiadomo tak naprawdę, kim byłby Pągowski, gdyby nie talent do upiększania głupoty, spryt i nieskazitelność w kształtowaniu wykwintnej estetyki. Mógłby być Anglikiem w żabocie albo kompozytorem na miarę Ravela. Ten ostatni ma swoje ulice w Paryżu i Ciboure, Pągowski też będzie miał.

Gdyby chcieć zdefiniować Andrzeja Pągowskiego w jednym zgrabnym zdaniu, należy przywołać nieśmiertelnego Jana Cybisa, który jak na sybarytę przystało, rzekł któregoś dnia: wstając miałem zamiar ubrać się przyzwoicie, wyjść na miasto i polumpować się. Wstąpiłem do pracowni i utknąłem.

Pągowski utknął tam na całe życie. Ilość plakatów, których wykonał w swoim życiu przerasta zdolności każdego. Nie chodzi tu bynajmniej o produkcję hurtową, lecz absolutną jakość wykonania. Zdolność tworzenia jak splotu. Jak u Cézanne, był port i było morze. Ale my widzieliśmy całość. U Pągowskiego zawsze jest całość. Jest słowo i myśl, są obrazy i konteksty. Bez tego ostatniego nie ma ilustratora. Pągowski zgrabnie przechodzi z anonsu do reklamy. Czyni z tych dwóch rzeczy jedno. Splot właśnie.

Weźmy zatem jako przykład „Papierosy są do dupy”.

Bo są. Z drugiej strony nie są.

Ten plakat z papierosem w tyłku zamiast twarzy stał się w jakimś sensie jego wizytówką. Odsłonił istotną wartość przekazu. Medialną, skojarzeniową. Plakat był adresowany do wszystkich, czynił śmierdzący wizerunek palacza, jego antyspołeczność. Z drugiej strony James Dean z plakatu tegoż Pągowskiego nie został pozbawiony papierosa, choć artysta mógłby go łatwo wyjąć aktorowi z ust. Ale to był idol, ikona popkultury. Nie można wyobrazić sobie Deana bez papierosa, podobnie jak Belmondo czy Cybulskiego. Ikony działają na wyobraźnię, w swym najlepszym wizerunku, a nie szpitalnym łóżku z rurką do tchawicy, jak sławny Marlboro Man.

Pągowski zrobił ten projekt w 1994 roku. Niemal trzy dekady później artysta wyjmuje z plakatu płaski rysunek, ucieleśnia go, nadaje kształtu. Robi odlew. Powstaje rzeźba. W sumie to bardzo irytujące opisać dupę z papierosem. Mamy epokę w sztuce współczesnej, która nazywa się schyłkowym postmodernizmem. A tu widzimy metafizyczny klasycyzm jako wykopalisko. Przybyło do naszej teraźniejszości, aby podkreślić wyraźną zawartość emocjonalną. Jest taka bowiem definicja, która mówi, że sztuka opiera się na prawidłach narracji i alegorii. I tu się Pągowski doskonale zmieścił, jest autentyczny, potrafi znaleźć proporcje pomiędzy dobrem i złem. Gdyby dziś ilustrował Fredrę na pewno byłby to dowód na trwanie życia jako największego daru. Obsesji. Jedzenie jest chorobą, sztuka jest chorobą, malowanie jest obsesją, która kończy przygodę życia śmiercią.

Przypadkiem wiodą nas demony, pisał Guillaume Apollinaire. Jest w tym jakaś prawda, która dotyczy Pągowskiego.

Ma dwie skłonności: do żartu i metafory. Oczywiście dla wielu obserwujących jego twórczość kojarzy się z filmem. To nadaje kierunek myślenia, skojarzenie z treścią przekazu, adekwatnego do opisanej historii. Jest zatem Miś i Konopielka.

Miś także wyszedł z kadru. Jest teraz rzeźbą. Ma kształt i stylistykę z plakatu. To słoma. Usta Misia są zaklejone plastrami. Symbol goni symbol, przywołuje orwellowską narrację. Wspomnienie tamto zamienia się znowu w nostalgiczny gadżet. Orwella czyta się dziś jako klasyka języka angielskiego i wybitnej literatury, uczy z tej lektury pisania i kulturalnych rozmów. Zgodnie z zasadą, że ludzie są jak owce, jeśli jedna osoba powie coś dobrego, to następna powtórzy. Lekcja z Misia nie jest tożsama z tą drugą: Konopielki. Tam symboli jest więcej. Są ukryte w warstwie pierwotnej. Najpierw było drzewo, a potem ptaki, a potem ludzie. Żyją pewnym rytmem, do którego dostęp ma tylko Bóg. Teraz z tamtego, ikonicznego plakatu Pągowski robi rzeźbę. Tę intencję artysty można zrozumieć. Ale nie powstał ikoniczny gadżet, lecz statuetka filmowa. Nie każde wspomnienie daje się ukoić butelką Bordeaux.

Pągowski często podkreślał, że erotyzm odgrywa u niego ważną rolę. Sięga oczywiście tam, gdzie jest jego adekwatna potrzeba, nie mniej, kiedy już się pojawia ma kostium silnie nacechowany aluzjami i zmysłowością.

Jest święto wiosny, Zapolska, on sam.

Uwielbiam pisać po nocy. Czuję się wtedy jak doktor Céline podążający za własnym cieniem w mroku nocy.

Pągowski nie pozwala mi spać. Wtedy ją dostrzegłem.

Jest Skrzydlata. Zamknięta w obrysie klatki albo innej bryły. Jak u Bacona, który zamykał swoich bohaterów w przestrzeni, z której nie mogli się nigdy wydostać. To opętanie albo spętanie. Niemoc.

A zatem trafiłem dziś na Skrzydlatą.

Poczułem się jak Django poszukujący swojej Olimpii. Nie chcąc odrywać oczu od jej wizerunku, oparłem ją o szybkę zamazaną deszczem i długo wpatrywałem się w jej obraz. W każdym z nas drzemie geniusz. A świat jest nicością i kompletnie głupi. Tak sobie powtarzam, choć jeśli będę robił to częściej, to przyjdzie mi na myśl, że mogę sobie pozwolić na więcej. Bezpiecznie jest zatem nie podążać drogą Django, który w swej trumnie skrywał karabin maszynowy. Po co? Ano właśnie dlatego. Wybrałem się wieczorem po bagietkę. Sklepik z bułkami i ciastem wciśnięty jest pomiędzy fryzjera i piekarnię bezów. Bo bezy to francuski wymysł, choć Włosi mogą mieć inne zdanie. Ale nawet jeśli Włosi wymyślili bezę, to przecież nie dla ludu, tylko kurtyzan i ich hojnych dżentelmenów. A zatem są bardziej francuskie, bo kurtyzan tam więcej niż maku w wagonie kajzerek. Idę zatem po bagietkę, a po drodze mijam galerię z Pągowskim. I wtedy zobaczyłem ten obraz! Tak bez wątpienia. Cudny. Zaparł mój dech, a ja nie mogłem się ruszyć. Chciałem przez moment zapytać o cenę, ale byłoby to takie banalne. To tak jakby kobietę w pięknym stroju, o pachnącej skórze, spojrzeniach, na które słowa modlitwy same się składają, a zatem Wenus która przyfrunęła niespodziewanie z niebios, i kiedy sunie po chodniku, to gasną wszystkie lampy na ulicy.

I co? Spytać ją, jak dojść do metra?

Skrzydlata jest naga.

Andrzej Pągowski, Od nowa, Galeria Artinfo.pl, Warszawa, 2022

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj