Snujemy się po Belleville. To jego miasto. Umawiamy się, że nie będziemy rozmawiać o obrazach, które namalował. Co najwyżej o tych, które nakręcają wyobrażnię. Albo będziemy rozmawiać o innych artystach. Na przykład o Julianie Schnablu. Szczęsny kocha Amerykanów. Ich rozmach, gest, poczucie siły. Bywał tam, dotykał, zatem wie, co mówi.

Umawiamy się przy Couronnes. To dzielnica Paryża, która jest wieżą Babel. Mieszkają tam Chińczycy, Arabowie, Żydzi, Rosjanie, Włosi. W barze na rogu obok metra, siadam przy winie i gapię się przez okno w oczekiwaniu na to spotkanie. Marek Szczęsny ma pracownię minutę drogi od stacji metra Couronnes, ale akurat to nasze spotkanie jest jakby nieco inne, niż tradycyjna wizyta w atelier, gdzie  krytyk i artysta biorą się za bary.

Był taki Japończyk w Paryżu. Nazywał się Yanaihara Isaku. Siadywał w barze, gapił się przez okno na siąpiący deszcz i czekał aż Giacometti wejdzie do środka, a kiedy się pojawiał, zawsze zaczynał od ustalania prawdy: gdzie ona jest? Przecież  w każdym dziele jest zawarta. Trzeba tylko ją odnaleźć.

Giacometti zapalał wtedy papierosa, wypijał trochę wina. Można było w tamtych czasach palić w bistrot. Papieros pomagał w każdej odpowiedzi. Dziś nie można palić w barach. A konkretnie przy kontuarze. Bo kontuary w Paryżu są jak ta barka dla praczek nad Sekwaną. Stworzone dla wielkich historii. Tabernakulum na ołtarzu sztuki. Trzeba tylko umieć go otworzyć. Z barki zrodziła się jedna wielka legenda, obiegła świat i narzuciła rolę podartej i nieogolonej bohemy. Na wielu kontuarach historie zapisane i te niezapisane, mają nieskończenie długie zdania.

Zinc bistrot…

Wychodzę na zewnątrz, aby zapalić.

Ten bar na rogu przy Couronne nie jest raczej przeznaczony dla artystów. To raczej speluna, pełna odoru piwa, kwaśnego wina i moczu dobiegającego zza czerwonych drzwi, do których dostępu broni kłódka z dziurką na 50 centymów. Ani wesoły ani hulaka nie mają tutaj czego szukać. Może pieszczotliwy Max Jacob jedynie, albo poeta pożerający ogórki przy kieliszku wódki. Barman w tym barze pochodzi z Maghrebu, ale wódki i ogórków u niego nigdy nie zabraknie, albowiem pełno wokół poetów różnej maści. A jednak.

Z Couronne do Belleville, w sensie stacji metra, idzie się kilkanaście minut. Wystarczy więc czasu na opowieść, jak to Szczęsny wybierał się z wizytą do Willem de Kooninga. Nie dotarł jednak do niego, albowiem tamten miał Alzheimera i kontakt z nim się urwał. De Kooning malował gęsto. Porywająco gęsto, ale dla Marka Szczęsnego  na obrazach Amerykanina robiło się zbyt ciasno.

Sam bowiem, mówił kiedyś w wywiadzie, że „zawsze są mi bliżsi artyści, którzy używają oszczędnych środków formalních, raczej mniej, ale z większą siłą“

Ale wizyta u de Kooninga to mogło być wielkie przeżycie. De Kooning to wszak ikona. A przecież liczy się też temperament i pierwiastek kosmiczy. U de Kooninga i Szczęsnego występują w nadmiarze. Choć oczywiście ich malarstwo leży na różnych planetach.

Szczęsny mógłby być trubadurem. Przyjechał do Paryża, aby głodować i malować.  Kojarzy mi się z niebieskim kolorem. Jest taki obraz Szczęsnego, który w zasadzie jest niebieski. W różnych odcieniach koloru co prawda, ale zdecydowanie niebieski. Kolor niebieski pasuje do takiej wizji świata, która przywodzi nastrój melancholii, a zatem i pytanie: jak żyć, jak jeść i malować?

Céline wychodził w nocy, aby zrozumieć sens tej udręki.

Tak mają poeci…

Szczęsny też jest, w jakimś sensie, poetą.

Nie pytam go, co czuje, kiedy maluje, bo to pytanie zbyt banalne. Choć Isaku bez przerwy pytał Giacomettiego, co się znajduje pomiędzy naturą, a abstrakcją… Tamten odpowiadał niezmiennie z uśmiechem, że tylko prawda!

Ale jak zapytać Szczęsnego o prawdę? To tak, jakby Antoni Tàpies miał nam wytłumaczyć grubość faktury.

Przecież o tę fakturę właśnie chodzi.

Tàpies jest bliższ zdecydowanie Szczęsnemu, albowiem oprócz formy, używa też znaków.

Idziemy do Chińczyka przy Belleville. Le Président. Wielka restauracja ze schodami jakby wyjęta z Titanica. Zamawiam le canard laqué z mango. Pijemy Mouton. Majestatyczna hala, w której bywał François Mitterand, a nawet Kanye West. Marek bierze talerz nemów. Nagle przyszło wspomnienie Tadeusza Brudzyńskiego, mojego kolegi ze Żmichowskiej. Brudzyński studiował w Tuluzie i na ASP w Warszawie u Jacka Sienickiego. Zmarł niespodziewanie, młodo, niedokończywszy swojego artystycznego dzieła…

Pijemy w milczeniu… Gadamy potem o Wildsteinie, Chojeckim, Czapskim i czasach Kultury. Tej paryskiej i tej zielonej z Warszawy. Wspominamy starych znajomych. Hamiltona, Mońko, Baranowską. Inne czasy…

Julian Schnabel. Temat malarstwa szkoły nowojorskiej wraca.

Zaczęło się od talerzy, potłuczonych lub ich okruchów, umieszczonych na wielkich płótnach. Stanowiły one nie tyle element dodany, lecz jak objets trouvés, część tworzywa, warstwę obrazu, na której malarz kładł pędzel.

Napisał w swojej biografii, że sprzedawał okulary przeciwsłoneczne, aby żyć. Mogło być z nim na przykład, tak jak z Modiglianim. Oto pewna historia, zasłyszana w Paryżu: pewien skulony człowiek, starzec wręcz, szedł ciemnym brukiem w okolicach Montmartre. Napotkał tam jakiegoś znajomego…

– proszę postaw mi szklaneczkę – poprosił cichym głosem. Weszli po chwili obaj do bistrot, znajomy postawił wedle życzenia…

– gdzie Pan mieszka? zapytał starca

– nie mieszkam nigdzie, mieszkam w nocy, tamten odpowiedział…

To były słowa poety. Nazywał się Paul Verlaine.

Słowa o biedzie…

Bo z biedy powstało dzieło choćby Paula Gauguina. Biedy i złości. Z rozpaczy i tęsknoty również.

Paul Gauguin ongiś makler, znudzony i sfrustrowany nijakością własnego życia, rzucił wszystko któregoś dnia i postanowił malować. Był arogancki i pewny siebie. Do malowania namówił go wtedy Camille Pissarro. Pisał w listach do syna, że „…pan Gauguin ma sporo talentu do malowania, ale przy tym jest okropnie arogancki”. Ta frustracja u niego nigdy nie minie, a brak sukcesu tylko ją będzie wzmagał.

Julian Schnabel z nędzy nie maluje. Mówi jednak, żeby przeżyć, zaczął sprzedawać okulary, a nawet prowadzić taksówkę…

Legendy o artystach sprowadzają się głównie do tego, że z powodu biedy i frustracji tworzą wielkie dzieła sztuki. Umierają w niezrozumieniu i nędzy oraz zapomnieniu, a dopiero potem, czyli po ich śmierci, ludzkość się nawraca. Zaczyna ich podziwiać. Te ładne i wzruszające dziś historie stworzyły właśnie taki obraz sztuki. Obraz nędzy i umartwienia, obraz wzlotu po upadku. Świat modnych artystów. Lubimy ich takimi widzieć. Chaïm Soutine, Amadeo Modigliani i wielu innych, tak zaczęło i skończyło.

Ale jeszcze jedna refleksja: Przyboś powiedział, że poezja to jest maksimum aluzji wyobrażeniowych przy minimum słów. Ja tak odbieram malarstwo Szczęsnego.

A teraz sięgam po tekst Andrzeja Turowskiego. Profesora i mentora Szczęsnego. Czytam w nim: „…w papierach nie liczących się z kadrem nie są to proste obramowania, ale lekkie odchylenie od pionu jakiegoś konturu, umocowanie na narożniku jakiejś plamy, przyszpilenie fragmentu papieru czy linia zawieszonego na nitce kartonu. Grawitacja balansuje relacje, urywa proces.“

Sam Szczęsny mówi w wywiadzie dziesięć lat później: „…w każdym dobrym obrazie musi być jakaś sprzeczność, jakaś niemożność i tajemnica. Coś co zostawia nieokreślony niepokój i może do osiągnięcia takiego stanu na płaszczyźnie konieczne są dwa światy (…) poprzez użycie prostych form: pion, ograniczenie przestrzeni jedną białą linią, wskazanie, że coś się kończy. Linia horyzontu, styl: Kosmos – Ziemia.“

Tu wraca akurat ten największy ze wszystkich: Jackson Pollock. Szczęsny mówi, że go powalił.

Ale łapę Szczęsny ma nietęgą. Tylko Georges Mathieu mógłby go wyzwać na pojedynek.

Liryka…

Abstrakcja liryczna…

Gest, pociągnięcia pędzla. To jedno i jedyne. Koniec czegoś albo początek.

Pisze Turowski: „w twórczości Marka Szczęsnego widzenie buduje napięcie między Ja artysty i światem.“

Pytanie o esencję widzenia.

Lecz kiedy wspominam nazwisko Mathieu, krzywi się. Mówi, że to okropne malarstwo. Żebym go nie drażnił. Grozi mi palcem.

Jean Portante. Pisarz i poeta. Twórca nasycony i erudyta. Napisał esej o Marku Szczęsnym. Zna go doskonale. I odwrotnie. Portante pisze: „jakie obrazy tworzą się w głowie i zacierają, kiedy ręka bierze zamach, otwartym gestem zbliża się do płótna czy karty papieru? Po czym, grożąc, że się zatrzyma o kilka milimetrów zaledwie od celu, nie czyni tego wszakże w obawie, że zatraci się gdzieś spontaniczność ruchu, jego otwartość“

Albo w innym miejscu: „światło, owo niewyczerpane wziąż pasywne źródło – ani na płótnie, ani na papierze Markowi Szczęsnemu nigdy nie udało się uwięzić, pozwala sobą sterować i chowa się pomiędzy różnymi warstwami…“.

A może po prostu jest jak u Braque’a: słońce Szczęsnemu niepotrzebne, bo nosi światło w sobie?

Pytam Szczęsnego o Daniela Burena. Pogroził mi znowu palcem…

Schabel namalował obraz pod tytułem „Pisa“. To był początek tej drogi, która później zaprowadziła go na szczyty. Pojawiła się u niego surowość i symbolika. Archetypy, znaki. Szczęsny jest z innego pokolenia, ale ta droga jest przecież ponad pokoleniowa.

Najlepszym sposobem posługiwania się pędzlem jest naturalność i prostota, nauczał japoński klasyk Mitsuoki. Dodawał: „najlepiej aby malowidło było proste i skromne“. W tej surowości, która zrodzila wabi sabi jawi się też pewne postrzeganie życia jako ulotności i przemijania. Malarstwo takie jak Szczęsnego zmusza nas do refleksji do zastanowienia się, gdzie przebiega granica pomiędzy tym co trwałe i ulotne. To pytanie o Kosmos, które już tutaj raz padło.

A zatem jest Samuel Beckett. Jego dramaturgia myślenia, szarpanie w zakątku, rodzi te same pytania. O początek i ciąg dalszy. W pewnym momencie artysta zadaje to właśnie pytanie, idąc śladem Bashō, który zanim został został sławnym poetą, zobaczył morską zatokę. To było proste olśnienie.

Żywość umysłu powinna być cechą ludzi prostych. Albowiem studia człowieka tylko rozleniwiają i usztywniają. W zasadzie jest odwrotnie. Ale przecież, kto zrozumie Zen. Na przykład w bistrot spotykam czasami schludnych facetów w baskijskich beretach, generalnie każdy z nich ukończył studia, ale teraz chcą o nich zapomnieć, bo akurat oglądają pornosy, palą Gitanes, piją armorika ze szklanek i chrupią orzeszki, czego nikt przyzwoity nie robi. Nigdy nie wrzucają też lodu do rosé, a cielęcinę jedzą wyłącznie z curry, choć wedle receptury Madame Maigret powinna być ze śmietaną i szalotką.

Francja uwiodła Marka Szczęsnego. To kraina wymarzona na uwodzenie.Francja zrodziła wszystko co najlepsze w kulturze. Nawet Beckett, choć Irlandczyk z krwi i kości, wybrał Francję na ojczyznę. Pijał wino z Giacomettim i Baconem, bo z nimi czuł więź. Bacon spędził tu ponad 12 lat. Języka francuskiego nauczył się będąc młokosem. W Paryżu i Chantilly. Francja zrodziła Renoira, Sartre’a i Duras, a także kaszankę z St-Jean-de -Luz. Zrodziła także Kleina. Francja to kraj błękitu. Nikt tego nie zrozumie, nie stojąc przed monochromami. I może dlatego pojechałem dziś do Couronne, aby zobaczyć błękit Szczęsnego.

Schnabel namalował ekstazę św. Franciszka, dzieląc obraz na dwie części. W jednej umieścił figurę żebraczego apostoła naszego wstydu, a w drugiej potłuczone porcelanowe talerze. Po czym jedzie do Meksyku i w Oaxaca odkrywa malowidła ścienne, pierwotne rysunki, smakuje azteckiego chleba powszedniego i pije mezcal. Wraca i dopiero po tym jak zrozumiał Renesans i nasze wspólne dziedzictwo kultury, maluje Hokodate, jedno pociągnięcie pędzla i widzi pustkę oraz potrzebę poszukiwania. Na Biennale w Wenecji ogląda najprawdziwszych rozbitków sztuki: Arte Povera. Staje się nienasycony. Domaga się kolejnych słów i znaków. Pisze historię świata, poprzez horyzontalne i wertykalne, zamknięte i poza definicją pociągnięcia pędzla. Staje się surowy. Być może wtedy stał się także dojrzały. Takiego Schnabla zobaczył Szczęsny. Od dawna, jeszcze przed Nowojorczykiem z Teksasu, wędrującego po tej drodze. Jak mnich podążający wzdłuż Tokkaido, z jednym nieśpiesznym celem: znaleźć tę właściwą odpowiedź na dręczące i znane pytanie: kim jesteśmy, dokąd zmierzamy?

W Le Président powoli zdejmują obrusy. Restauracja o wyglądzie Titanica opustoszała. Chińczycy idą spać. Noc przed nami. Pytam Szczęsnego:

– to kiedy pogadamy o twoim malarstwie?

Znowu pogroził mi palcem…

Tu w Belleville mam wszystkich przed sobą. Cały świat, który przybył do tego miejsca. Tj. moje miejsce na ziemi. Chcesz zrozumieć moje malarstwo, musisz tu być. Na miejscu.

Emigranci.

Usiadłem przed stacją metra. Zapisałem wtedy na kartce papieru: …Marek Szczęsny to malarz wybitny. Dlatego trzeba ważyć ostrożnie słowa. Trzeba oszczędnie pisać. Każde sformułowanie musi mieć uzasadnienie. Spotykamy się tradycyjnie przy Couronnes w Paryżu. Idziemy najpierw do jego pracowni, oglądamy trochę obrazów. Papiery i płótna. Potem Szczęsny daje mi do obejrzenia film z Tulonu, gdzie miał wystawę… Wieczorem wspólny spacer po Belleville. Miasto Edith Piaf, Chevaliera, kobiet pijących absynt, Willy’ego Ronisa i Daniela Pennac. Przez chwilę Django Reinhardta…
Rozmawiamy o tym co niewidzialne…

U Kiefera dostrzega Kosmos.

Nie jest mistykiem, ale szuka prawdy.

Widzi cząstki Kosmosu i je maluje.

Może dlatego duże fragmenty papierów są puste. Białe odstępy. Ktoś je porównał do odstępów między wierszami tekstu. Też są najczęściej białe.

Szczęsny zapisuje między wierszami.

Jean Portante pisał: ten gest, który dziurawi papier, wytycza linię, kładzie plamę koloru, nanosi na siebie poszczególne warstwy, jest gestem witalnym.

Marek Szczęsny używa papieru zwykłego, niekiedy pakowego. Wielkie formaty zamalowuje zamaszyście. Jednym ruchem, z determinacją i siłą.

Emigranci.

Kolory i kształty…

Cykl Emigranci powstał tutaj, w pracowni przy Couronnes.

Chwilę potem wybuchła pandemia. Covid_19 zamknął ludzi w domach, w Belleville opustoszały ulice, sklepy i kawiarnie zostały zamknięte. Podobnie jak Le Président, pamiętający czasy Mitteranda, a może nawet i bitwę pod Dien Bien Phu.

Pisane w Belleville w 2019 i 2021

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj