Miał być dziewczynką. Śliczną i delikatną, którą można ubierać w kolorowe sukienki i wpinać we włosy kokardki. Był za to, dużym, niezgrabnym chłopcem, któremu zachciało się być malarzem. I to, w dodatku beznadziejnym, jak twierdziła jego matka.
Laurence Stephen Lowry, od samego początku był dla swoich rodziców jednym, wielkim rozczarowaniem. Kiedy dorósł i z chłopca przeistoczył się w mężczyznę, nadal spoglądał na siebie oczami matki. Widział w sobie Nieudacznika i Beztalencie. Nieudaną imitację córki, której nigdy nie miała. Przez ponad 50 lat żył z poczuciem odrzucenia, zarówno ze strony świata jak i najbliższych. Z tym pierwszym, w końcu udało się mu pogodzić, z tym drugim – nigdy. Kiedy sława w końcu odnalazła drogę do jego drzwi, przywitał ją ze zdziwieniem. Nie zrobiła na nim wrażenia.
Obrazy zaczął sprzedawać pod koniec życia. Trafiły one do największych galerii i kolekcjonerów sztuki osiągając astronomiczne ceny. Zaoferowano mu Order Imperium Brytyjskiego (OBE) oraz Order Kompanii Honorowej. Stał się członkiem Royal Academy of Arts. Zapraszano go na kolacje do Downing Street. Jego urodziny celebrowała Halle Orchestra, a po śmierci piosenka o nim „Matchstalk Men and Matchstalk Cats and Dogs”, szturmem zdobyła listy przebojów. Otrzymał honorowy doktorat trzech uniwersytetów oraz jeden od miasta Salford, które kiedyś w jego malarstwie upatrywało obrazę dla mieszkańców Lancashire. Niektóre z tych zaszczytów przyjął, inne odrzucił. Większość z nich przyszła po prostu zbyt późno.
Bez wątpienia Laurence Lowry był geniuszem. I jak każdy geniusz miał swoje słabości. Potrafił dostrzec prawdę wszędzie, tylko nie w sobie samym. Nigdy nie uznał siebie za artystę. Znał prawdę o życiu robotników idących codziennie do fabryk, których kominy przecinały niebo na tysiące małych pasków. Widział prawdę w zwykłych ludziach, żyjących w swoich mentalnych enklawach, do których nikt nie miał wstępu. Widział samotnych w tłumie, przemierzających codzienne, anonimowe ulice wielkich miast. Widział miasta obnażone ze wszelkiej obłudy, które niczym prostytutka oddają się każdemu, kto choć raz na nie spojrzy.
Manchester w czasach Lowry’ego był, z jednej strony epicentrum sukcesu, handlu i produkcji dumnie noszącym miano „Bawełnolandu”, a z drugiej, siedliskiem zatracenia. Równolegle do blichtru toczył się tam świat nędzy i rozpaczy. Świat głodnych i bosych dzieci, świat zmęczonych robotników o twarzach szarych niczym stal i oczach, w których czai się strach przed jutrem. Świat brudnych ulic i pijanych mężczyzn, topiących smutki i troski dnia codziennego w lokalnych pubach. Świat, w których przynależność klasowa otwierała i zamykała wszystkie drzwi. Świat, w którym definicje „piękna” układa kilka osób, a tysiące podążają za nią, nie mając zdolności, aby ją zakwestionować.
Laurence Stephen Lowry urodził się 1 listopada 1887 roku w małym mieszkaniu przy 8 Barrett Street na przedmieściach Manchesteru. Jego matka, Elizabeth, nie kryła swojego rozczarowania. Był dla niej brzydkim dzieckiem z platfusem i kartoflowym nosem. W niczym nie przypominał wymarzonej córki. Początkowe odrzucenie i rozczarowanie płcią dziecka, szybko jednak zmieniło się w kompulsywną – odrzucającą relację, gdzie chłód, zaborczość oraz szantaż emocjonalny były na pierwszym miejscu. Z czasem klaustrofobiczna relacja „matka-syn” zaczęła nabierać coraz bardziej niezdrowego kształtu, opartego na współuzależnieniu. Dla, z natury nieśmiałego Lowry’ego, zaborcza i introwertywna matka stanowiła chory punkt zaczepienia, utrudniający mu nawiązanie jakichkolwiek relacji. Całe życie Lowry żył dla niej, dla jej uśmiechu i dla jej nielicznych pochwał. Z braku przyjaciół w szkole, cały czas przebywał tylko z nią. Jego świat ograniczał się do ulic i czterech ścian domu.
Artysta dzieciństwo wspominał jako ciemny i nieprzyjemny okres w życiu. Rysował od zawsze, ale kto by się przejmował bazgrołami dziecka? Lowry naiwnie wierzył, że rodzice pozwolą mu studiować sztukę. Dla matki taki pomysł, wydał się jednak absurdalny. Nie taki plan miała dla swojego jedynaka. W tamtym czasie słowa „sztuka” i „skandal” były synonimami. Wyczyny Whistlera czy Wilde’a oraz innych, paryskich artystów jeszcze bardziej utwierdzały ją w tym przekonaniu. Poza murami Café Royal, cała Anglia nadal tkwiła wszak mentalnie w epoce wiktoriańskiej. Pragnienie malowania okazało się jednak silniejsze niż macki nadopiekuńczej matki. Lowry po raz pierwszy postanowił wziąć życie w swoje ręce. Niestety żadna ze szkół nie była pod wrażeniem jego rysunków. Ta wczesna porażka utrwaliła go w przekonaniu, że być może, matka miała rację?
W międzyczasie Lowry musiał szukać pracy. Los się uśmiechnął i w 1903 roku otrzymał swoją pierwsza posadę jako urzędnik w „Messrs Thomas Aldred and Son, Chartered Accountants”. Niestety po dwóch latach go zwolniono. W międzyczasie jego wuj zapoznał go z artystą, niejakim Reginaldem Barberen, który udzielał wieczorami lekcji rysunków. Swoim uczniom głównie kazał rysować portrety.
W międzyczasie sytuacja finansowa rodziny uległa pogorszeniu, zmuszając ją do wyprowadzenia się z eleganckiej dzielnicy Victoria Park, w której do tej pory wynajmowali dom i przeprowadzenia się, nie tyle na drugi koniec miasta, co do zupełnie innego świata. Do świata o wiele bardziej mrocznego. Do świata zwanego „Pendlebury”. Paradoksalnie, to właśnie to miejsce stało się inspiracją dla artysty. Miejsce, którego z początku nienawidził stało się tym, które go zafascynowało. Wciągnęło go w szary i monotonny świat ludzi, o których nikt nie pisze i których twarze nie zdobią salonów tego kraju. To tam został uwiedziony przez budynki i niełatwy do pokochania krajobraz. Ten z początku traumatyczny transfer przypomina nieco podróż Orwella do Wigan Pier. Orwell również udał się tam, gdzie nikt nie chciał. Poszedł nawet o krok dalej, stał się jednym z odrzuconych przez społeczeństwo. Był żebrakiem, górnikiem, wędrowcem. Na końcu został pisarzem.
Lowry nigdy za wiele nie podróżował. Jego podróże odbywały się głównie na poziomie wyobraźni, kiedy zamykał drzwi od swojej pracowni. Szare i monotonne sekcje ulic, prowadzące do z góry narzuconego im miejsca, niebo sine od dymiących kominów, ceglane domy z mikro ogródkami i bosymi dziećmi bawiącymi się w chowanego, bieda, samotność, izolacja – to wszystko jest widoczne na obrazach Lowrego. Niemi świadkowie otaczającej go rzeczywistości – „Nigdy nie widziałem czegoś takiego wcześniej. Ale byłem zafascynowany ludźmi, którzy tam pracowali. Krajobraz może obejść się bez ludzi, ale industrialne przestrzenie są bez nich martwe. Ulica bez ludzi nie jest ulicą. Dlatego tłem do moich obrazów są fabryki i młyny.”.
Lowry powoli zaczął rozwijać swój charakterystyczny sposób malowania osób, który wiele lat później zainspirował tysiące jego naśladowców i sprawił, że stał się on nie tylko jednym z ulubionych malarzy angielskich, ale i jednym z najczęściej podrabianych. Początkowo, jego postacie o figurach zapałek, nie zyskały uznania. Przyrównywane były do marionetek, którymi ktoś kieruje. „W każdym momencie mogą się przewrócić i nakryć nogami” – śmiał się jeden z krytyków sztuki.
Rok 1910 nie zaczął się szczęśliwie dla Lowry’ego. Został zwolniony z pracy i musiał szukać następnej posady. Zaczął więc przeglądać gazety z ogłoszeniami, gdyż jak twierdziła jego matka, nie powinien siedzieć w domu i nic nie robić. Przez „nic nie robić”, rozumiała oczywiście malowanie. W końcu się udało. Lowry dostał pracę w Pall Mall Property Company na stanowisku poborcy czynszu. Pracę tą, wykonywał aż do emerytury, czyli do 1952 roku. Lowry, ku swojemu zdumieniu bardzo ją lubił, gdyż dawała mu szansę na bezpośrednie kontakty z ludźmi. I to właśnie z ludźmi, spoza jego środowiska: biednymi najemcami czynszowych kamienic, którym nie zawsze starczało do pierwszego. Praca była miejscem jego artystycznych inspiracji. Codziennie otwierała mu serce i umysł na inne oblicze miasta. Malował więc coraz więcej i coraz lepiej. Mógł, tak jak jego przyjaciel Fitton, wyjechać do Londynu w poszukiwaniu sławy, ale to wiązałoby się z opuszczeniem matki. A na to, nie mógł się zdobyć. Ich relacja, z dnia na dzień, była coraz bardziej destrukcyjna. Po śmierci ojca, matka zaczęła udawać niedołężną i chorą. Przez osiem kolejnych lat nie wstała z łóżka. Co chwilę wołała syna, aby ten zrobił jej herbatę albo tost z dżemem, albo poprawił poduszkę, albo przyniósł okulary, wreszcie zrobił, tysiąc innych rzeczy, które z łatwością mogłaby uczynić sama, ale po co?
Matka nie tylko dominowała fizyczną przestrzeń, ale i myśli Lowry’ego. Była jak trawiąca go od wewnątrz infekcja, z którą organizm zżył się niczym z bakterią i zapomniał walczyć. Lowry malował więc głównie w nocy. Był to jedyny czas, w którym matka nie odrywała go od sztalug. W pracy, do której uczęszczał codziennie, niewiele mówił o malarstwie. Koledzy co prawda wiedzieli, że Lowry, coś tam sobie maluje po godzinach, ale dla nich był on, przede wszystkich kolektorem czynszu. Jednym z nich. Kolegą, z którym się jada kanapki w kantynie, a nie artystą, który zatraca się w malowaniu patykowatych ludzi i psów o pięciu nogach.
Sam Lowry nigdy nie chwalił się swoimi obrazami. Malowanie było dla niego intymnym zajęciem, do którego nikogo nie dopuszczał. Było furtką do innego świata. Jeśli już pokazywał komuś swoje obrazy, to przeważnie mówił, że namalował je brat Tom albo Fred. Żaden z nich oczywiście nie istniał, gdyż Lowry był jedynakiem. W ten sposób dystansował się, zarówno od pochwał jak i krytyki. Większość jego znajomych z rodziną włącznie uważała go jednak za dziwoląga. Jedyne co ratowało go w ich oczach, to fakt posiadania stabilnej pracy. Malowanie? Cóż, każdy ma jakieś hobby…
W międzyczasie Akademia Sztuk Pięknych w Manchesterze przeżywała kryzys spowodowany exodusem jej członków. Do samego Londynu przeprowadziło się aż sześciu z nich. W desperackim ruchu ratowania honoru instytucji zezwolili na zapisywanie się do niej amatorów. I tak, ponad 30 letni Lowry stał się jej członkiem. Od tego momentu miał prawo uczestniczyć w wieczornych zajęciach, od poniedziałku do piątku. Większość zajęć polegała na rysowaniu antycznych rzeźb lub rysowaniu z natury. Lowry po latach wspominał to doświadczenie jako czas, w którym uczył się rzemiosła, a nie bycia kreatywnym. Jednak, to właśnie dzięki temu okresowi mozolnego rysowania, potrafił potem za pomocą jednego ruchu pędzla namalować całą postać. Lowry doskonale bowiem szkicował. Po tym zresztą można poznać prawdziwego artystę. Kiedy jeden z jego kolegów spytał się, dlaczego malowanie rzeźb jest trudniejsze od żywych modeli, ten odrzekł, dlatego, że rzeźby się nie ruszają. Żaden model nie jest nieruchomy, zatem malarz może powiedzieć, że to, co jest widoczne na jego płótnie dotyczy chwili, w której model przyjął inną pozycję. Teraz jest w innej i za parę godzin będzie również w jeszcze innej. Zmiany nie muszą być drastyczne. Wystarczy inne napięcie mięśni czy poruszenie rzęs, aby zmienić całkowity odbiór danej osoby. W przypadku rzeźby ten trik się nie uda.
W 1919 roku, po raz pierwszy pokazał swoje cztery obrazy na wystawie zorganizowanej przez Akademię. Bez większego sukcesu. Co prawda, Manchester Guardian wymienił jego nazwisko, pisząc o całkiem udanych portretach, ale Lowry nie sprzedał żadnego z nich. Obrazy też nie spodobały się członkom komitetu galerii. Jeden z nich o imieniu Maxwell Reekie na widok obrazów Lowry’ego parsknął śmiechem, przechodząc tym samym do historii jako „Ten, Który Wyśmiał Lowry’ego”.
Reekie był potężnym z budowy Szkotem malującym lokalne zamki pod lazurowym niebem niewystępującym w naturze. Dla niego patyczkowate postacie Lowry’ego były śmiesznymi rysunkami przedszkolaka. Po tej porażce Lowry nie zamierzał zgłosić swojego członkostwa w następnym roku i tym samym stracił szansę do wystawiania swoich dzieł. Przełom nastąpił dopiero w latach 30. kiedy to, sama Akademia złożyła mu propozycje wystawy.
Pierwszym kupcem prac Lowry’ego była siedemnastoletnia dziewczyna z naprzeciwka, która interesowała się sztuką i zamierzała wkrótce rozpocząć studia na Akademii. Pewnego dnia pojawiła się w jego domu mówiąc, że chciałaby kupić, jeden z jego rysunków, albo nawet obraz, ale nie ma dużo pieniędzy. Zanim Lowry zdążył cokolwiek powiedzieć, wtrąciła się matka mówiąc: – „Ależ drogie dziecko, nie musisz nam nic płacić, możesz sobie wziąć, co tylko chcesz. Te prace nie mają żadnej wartości.” Dziewczyna jednak nalegała, aby zapłacić. W końcu matka ulegała i sprzedała rysunek syna za 7 szylingów. Tydzień później dziewczyna wróciła. Tym razem chciała kupić kolejnych 9 rysunków mówiąc, że pewnego dnia pan Lowry będzie sławny i te rysunki warte będą fortunę. Lowry spojrzał na nią ze zdziwieniem, matka z politowaniem. Sprzedali jej jednak, kolejnych 9 szkiców. Lowry był już wtedy po trzydziestce i nikt nie wierzył, że jego kariera może potoczyć się w innym, niż porażka, kierunku. Ta sama dziewczyna odwiedziła artystę prawie 40 lat później, kiedy malarz był u szczytu sławy, a jego rysunki sprzedawały się za astronomiczne sumy. Przyszła, bo jak mówiła, źle się czuje z tym, że ona kupiła je za grosze i jest mu coś winna. Na to Lowry tylko się uśmiechnął i rzekł – „Kupiłaś je wtedy, kiedy nikt we mnie nie wierzył. Znaczyło to dla mnie wtedy, o wiele więcej, niż jakiekolwiek, później zarobione pieniądze”.
Lowry, jak każdy utalentowany człowiek miał chwilę słabości i zwątpienia we własny talent. Niejednokrotnie palił swoje rysunki i obrazy. Nie raz mówił, że to koniec. Że ma dość, że nigdy już nie weźmie pędzla do ręki, bo i niby po co? Za każdym razem pojawiał się jednak ktoś w jego życiu, kto naprowadzał go z powrotem, na właściwe tory – to było przeznaczenie, przed którym nie mogłem uciec, chociaż bardzo próbowałem – mówił.
Przez lata jego prace były odrzucane i wyśmiewane. Pewnego dnia spotkał Alfreda Munningsa, malarza słynącego głównie z malowania koni – „Podziwiam Pana prace, powiedział Lowry – Szkoda, że nie mogę, tego samego powiedzieć o Pana obrazach. Są beznadziejne, odpowiedział mu Munnings…”. W tej opini Munnings, niestety nie był odosobniony. Krytycy nazywali twórczość Lowry’ego prymitywną, dziecinną, a jego samego samoukiem i niedzielnym malarzem. Lowry buntował się głównie przeciwko nazywaniu go samoukiem. „Jak można kogoś, kto spędził godziny na zajęciach z rysowania rzeźby nazywać samoukiem??” – pytał.
Fakt, że Lowry uczęszczał na studia wieczorowe nie oznacza, że nie miał wykształcenia. Nie był też prymitywistą. Problem w tym, że nie należał on, ani do żadnej szkoły, ani do żadnego ruchu. Nie dał się zaszufladkować ani skatalogować. Buntował się za każdym razem, gdy ktoś próbował to robić. Sam Lowry o byciu artystą mówił, że nie może nim zostać osoba, która nie posiada żadnej filozofii.
Nie może mówić ten, kto nie ma nic do powiedzenia. Artysta dostrzega bowiem rzeczy, których aparat fotograficzny nie jest w stanie zarejestrować. Widzi kolory, konotacje, ale także emocje, wrażenia i życie wewnętrzne toczące się, poza tym, co dostrzegalne.
Każdy dzień Lowry’ego wyglądał tak samo: praca, kolacja z matką, malowanie, praca i tak w kółko. Po śmierci matki i przejściu na emeryturę, jego rutyna tylko niewiele się zmieniła. Pobudka, malowanie, lunch, autobus do Manchester, spacer, powrót, kolacja, malowanie.
Lowry miał obsesję na punkcie białego, kredowego wręcz tła. Według niego, postaci i tło nie mogą się zlewać, gdyż tracą swoją indywidualność. Sylwetki muszą wręcz wychodzić z tła. Grać pierwsze skrzypce. Przez lata mozolnie udoskonalał swoją technikę rysowania postaci – „Zrobiłem tysiące szkiców w swoim życiu, aby dojść do perfekcji w sposobie przedstawiania ludzi” – mówił. Lowry osiągnął jednak coś jeszcze. Kiedy na jednym ze swoich obrazów namalował psa z pięcioma nogami, nikt tego nie zauważył. Lowry skomentował to w ten sposób: – „To dlatego, że zachowałem balans w postaci.”.
Trzy lata po pierwszej wystawie w Akademii, Lowry miał kolejną, która podobnie jak poprzednia, skończyła się porażką handlową. Nic nie sprzedał. Wystawa miała miejsce w pracowni architekta Rowlanda Thomassona przy 88 Mosley Street. Lowry pokazał na niej 25 obrazów i 2 pastele. Mimo braku sukcesu finansowego, wystawa nie była dla niego klęską. Wręcz przeciwnie, stała się punktem zwrotnym w jego karierze. Zawarte podczas niej znajomości, odmieniły całkowicie los Lowry’ego i wprowadziły go na londyńskie i paryskie salony. Obecny na niej krytyk sztuki o nazwisku Bernard D.Taylor, nie tylko napisał o nim pochlebną recenzje w Manchester Gaurdian, ale także powiedział o niej Jamesowi Bone – krytykowi z Londynu. Bone nie był zwolennikiem postimpresjonistów, ale to, co zobaczył na wspomnianej wystawie bardzo mu się spodobało. Od tego czasy Lowry miał w Gaurdian Manchester kolejnego sprzymierzeńca. To jednak nie wszystko. Na wystawie był także WH Berrry, dyrektor Oldham Art Gallery, z którym Lowry szybko się zaprzyjaźnił. I to na tyle, że pewnej niedzieli został zaproszony na lunch, podczas którego poznał małżonkę Berrego – Daisy Jewell. Daisy Jewell była dyrektorem departamentu oprawiania obrazów w James Bourlet and Sons w Londynie i z racji swojego zawodu krążyła nieustannie między Manchesterem, a Londynem. W tamtym czasie firma Bourlet współpracowała z takimi nazwiskami jak Sickert, Moore, Sutherland. Zajmowała się głównie transportem dzieł sztuki, organizacją wystaw, wypożyczaniem obrazów, jak również była wyłącznym agentem dla kilku francuskich galerii. Daisy Jewell jako pierwsza dostrzegła w obrazach Lowry’ego geniusz, który pewnego dnia ma szansę zamienić się w sukces. Nie wszyscy podziwiali jej entuzjazm. Jeden z pracowników galerii spojrzawszy na obrazy artysty rzekł, iż wystarczy wsiąść w autobus, aby te ohydne sceny zobaczyć na własne oczy. Każdy normalny człowiek, chce o nich jak najszybciej zapomnieć, a nie wieszać je na ścianie. Prawdopodobnie podobną opinię usłyszałby każdy współczesny malarz, który uwieczniłby na płótnach pracowników Amazona pakujących paczki w środku nocy czy szwaczki szyjące garnitury Gorgio Armanii w Bangladeszu.
Przez kolejne lata Daisy wciskała obrazy Lowry’ego na każdą wystawę, którą organizowały zaprzyjaźnione z nią galerię. W 1928 roku, kiedy Manchester nadal śmiał się z Lowry’ego, Paryż wystawiał go na Salon d’Automne oraz na Paris Salon. Na wielki sukces Lowry i Jewell musieli jednak czekać 10 lat. Dzień, w którym Daisy pokazała prace Lowry’ego A.J. McNeil Reid właścicielowi galerii Lefevre, zmienił wszystko. Rok później, w 1939 roku, galeria zorganizowała mu pierwszą wystawę indywidualną w Londynie. Pojawiła się na niej cała śmietanka towarzyska z Erickiem Newtonem- krytykiem, piszącym dla The Sunday Times, oraz Johnem Gordonem z The Observer na czele. Wkrótce ci dwaj stali się najzagorzalszymi orędownikami artysty. Obydwaj napisali pochlebne recenzje, dostrzegając w malarstwie Lowry’ego to, czego inni nie potrafili. Niestety nie wszyscy byli pod urokiem „patyczaków”. „Time and Tide” nazwał go prymitywnym, pokracznym i ordynarnym malarzem. Artysta nie przejął się tym zbytnio. Nie pierwszy to wszak raz, gdy nazwano go amatorem. Dobrze zapowiadającą się karierę Lowry’ego przerwał wybuch II wojny światowej, kiedy świat wstrzymał oddech, a rynek sztuki zszedł do podziemia. Dopiero rok 1945 przyniósł artyście długo wyczekiwany sukces finansowy. W końcu jego obrazy zaczęły się sprzedawać. Dziesięć lat później wybuchła prawdziwa Lowrymania, która będzie trwała, aż do śmierci malarza w 1976 roku.
W 1953 roku, Lowry został powołany do grupy artystów mających uwiecznić koronację królowej Elżbiety II. Artysta nie mógł się nadziwić, skąd ten pomysł, aby zaprosić jego – malarza specjalizującego się w industrialnych scenach osadzonych w realiach północnej Anglii. Zaproszenie jednak przyjął, ubrał się w prochowiec i zapakowawszy dwie kanapki do walizki, wyruszył w stronę Londynu.
„– Zobaczyłam dzisiaj wiele ciekawych rzeczy, ale żadna mnie nie zainspirowała, Nie mam pojęcia, co mam namalować” – pisał po uroczystościach w jednym z listów. W lipcu jednak się zmobilizował i namalował widok na Mall, który miał ze swojego sektora. Obraz został wysłany do odpowiedniego Ministerstwa, które to pokwitowało jego odbiór i natychmiast wysłało obraz do ambasady brytyjskiej w Moskwie. Lowry był zachwycony – „Oni wszyscy myślą, że jestem komunistą, ponieważ maluję robotników” – śmiał się.
W tym samym roku, Związek Piłkarski ogłosił konkurs na pracę przedstawiającą mecz. Lowry za namową przyjaciela Davida Carr, zgłosił swój obraz „Going to the match” (1953), który ku zaskoczeniu artysty wygrał. W październiku 2022 roku obraz ten został wystawiony na aukcji w Christie’s osiągając rekordową kwotę 7 800 000 funtów. Nigdy wcześniej za żaden obraz Lowry’ego, tyle nie zapłacono. Obraz został zakupiony dzięki funduszom pochodzącym z The Law Family Charitable Foundation i przekazany do The Lowry w Manchester, gdzie można go obecnie oglądać na fenomenalnej wystawie stałej, na której zgromadzono ponad 300 obrazów artysty, a także jego szkice pochodzące z czasów, gdy uczęszczał na zajęcia rysunku.
W 1957 roku Lowry otrzymał dziwny list od małej dziewczynki, która chciała zostać malarką. List został nadany w Heywood. Mógł go zignorować, jak setki innych listów, które codziennie lądowały na jego podłodze w przedpokoju. I tak pewnie by zrobił, gdyby nie pewien pochmurny dzień, w którym udał się do Manchester. Usiadł sobie na przystanku przy Piccadilly Gardens i za bardzo nie miał ochoty wracać do pustego, zimnego domu. Kiedy tak siedział i gapił się przed siebie, nagle zobaczył autobus z napisem „Heywood”. Niewiele się namyślając wsiadł do niego i za chwilę stanął na progu drzwi, które otworzyła mu przerażona dziewczynka o wielkich oczach i imieniu Carol Ann Lowry. Mimo tego samego nazwiska, nie była ona żadną zagubioną krewną. Ot, tylko, zwykły zbieg okoliczności. Ta przedziwna przyjaźń trwała do końca życia artysty, a nawet i dłużej, gdyż artysta uczynił dziewczynkę swoją jedyną spadkobierczynią – „On mnie ukształtował na całe życie. Bez niego nie byłabym tym, kim jestem teraz.” – powiedziała Ann Lowry w jednym z wywiadów.
Lowry widział w niej ideał kobiety, matki, kochanki i przyjaciółki. Była dla niego fizycznym odzwierciedleniem wszystkich fikcyjnych Ann, które przez lata wymyślał, aby oszukać samotność i zamknąć usta plotkarzom. Była Ann z portretów i Ann z wierszy. Była muzą, natchnieniem i marzeniem, które nagle stało się jawą. W pewien sposób, była też dla niego córką. Czuł się odpowiedzialny za jej edukację, za wykształcenie w niej poczucia estetyki i wrażliwość na nieoczywiste piękno. Inwestował w nią to, co jest najcenniejsze, a więc swój czas – „Zabierał mnie do Manchester i do Londynu, do muzeów i na koncerty. Każde wyjście z nim było przygodą”. Towarzyszył jej jak dorastała, gdy z dziewczynki przeobrażała się w młodą kobietę. Nigdy jednak nie przekroczył granicy, która zburzyłaby zaufanie, jakie przez lata zrodziło się między nimi – „Ludzie zawsze go o coś podejrzewali. Nie rozumieli naszej przyjaźni uważając, że pod jej powłoką kryje się zwykłe pożądanie starzejącego się mężczyzny do niewinnej nastolatki. Uważam to za całkowitą bzdurę. Lowry był aseksualny. Był dla mnie zawsze jedynie Wujkiem Laurie”.
Lowry cierpiał na depresję. I to prawdziwą, a nie taką, o której mówią celebrytki w programach śniadaniowych. Potrafił przez tygodnie żyć przytłoczony niemożnością robienia czegokolwiek. Wstanie z łóżka napawało go przerażeniem. Każda myśl ważyła tonę, a przesunięcie wzroku z jednego przedmiotu na drugi wymagało napięcia wszystkich mięśni. Pędzle i farby napawały go mdłościami. Chciał umrzeć, ale i na to nie miał siły. Podświadomie ciągnęło go do pustych domów, w których oknach nikt nie stał. Do samotnych ulic prowadzących donikąd, do opuszczonych budynków, w których teraz królowała tylko pustka i smutne ściany, będące świadkami lepszych dni. Widział w nich odzwierciedlenie swojego życia, które przypominało opuszczony dom z powybijanymi szybami. Potrafił godzinami wpatrywać się w puste okna wyobrażając sobie, że kiedyś przecież słychać w nich było śmiech. Miasta są okrutne dla samotnych ludzi. Giną oni w tłumie, ich twarze zlewają się z twarzami tysiąca innych ludzi spieszących się do pracy. W sklepie są tylko jednym z setek innych klientów. Nikt im nie mówi „dzień dobry”, nikt nawet nie zauważy, gdy pewnego dnia znikną…
Na samotność Lowry’ego nie było lekarstwa. Jedynie sztuka dawała mu, do pewnego stopnia, pewien rodzaj ukojenia – Gdybym nie był tak bardzo samotny, nigdy nie zobaczyłbym tego, co widzę.
Był w tym podejściu trochę jak Céline, przemierzający nocą puste ulice Paryża – „Sztuka dawała ukojenie, ale nigdy nie uczyniła mnie, mniej samotnym” – powtarzał przez całe życie.
LS Lowry: The Art & The Artist, The Lowry, Manchester (Wystawa stała), 2023